Jan Paweł II

Apostoł

Pamięci Jana

Było to w pierwszym roku wojny. Już w lutym xx. salezjanie prowadzący parafię św. Stanisława Kostki na Dębnikach w Krakowie urządzili wielkopostne rekolekcje, zwracając przy tym szczególną uwagę na stanowe nauki dla młodzieży męskiej. Ująwszy zaś takim sposobem znaczną jej część, zapowiedzieli, że odtąd co sobotę odbywać się będą w kaplicy ochotnicze zebrania dla tych wszystkich, których zajmują zagadnienia religijne. Zebrania te ściągały stale około 20—30 młodych ludzi, w wieku 16—25 lat. Wykładowca, znany biblista, ks. Jan Mazerski, docent UJ (zginął w powstaniu warszawskim) — był świetny, a miejsce zebrań, kaplica, bynajmniej nie przeszkadzało mu wzywać uczestników do dyskusji, nawet do wygłaszania referatów, przez co oczywiście cala rzecz stawała się bardziej pociągająca.

Wtedy to po raz pierwszy dał się poznać dębnickiej młodzieży człowiek, o którym mówić będą niniejsze wspomnienia.

Będziemy go nazywać imieniem Jan.

1

Wspominanie Jana z różnych względów wydaje nam się konieczne. I dlatego, by odświeżyć tę postać tym, co ją znali, i dlatego, by innym dostarczyć materiału do myślenia nad sposobami twórczej, apostolskiej pracy katolickiej. Jan bowiem wśród owego zespołu, który w jakiś czas później musiał dla różnych powodów rozpierzchnąć się, odegrał szczególną rolę: stal się w pełnym znaczeniu tego słowa apostołem. Kiedy pierwszy i drugi raz zabierał głos na zebraniu koła wiedzy religijnej, wszyscy młodzi odnieśli się do niego raczej z dużym zastrzeżeniem. Przyczyniała się do tego nie tylko widoczna na zewnątrz różnica wieku (włosy Jana były już wówczas dobrze szpakowate, chociaż miał zaledwie 40 lat), przyczyniał się do tego daleko bardziej sam sposób ujmowania zagadnień, zbyt dewocyjny — zdawało się — zbyt katechizmowy, nic a nic oryginalny. Tak więc pierwsze spotkania z Janem wytworzyły między nim a nami raczej pewne oddalenie. Odczuli to zdaje się zwłaszcza ci, którzy potem stać się mieli najbliżsi mu. Że zaś pierwsze zetknięcie wypadło na oko tak niepomyślnie, temu nie należy się dziwić. Przychodziliśmy przecież do siebie z całkiem przeciwnych stron, nic o sobie nie wiedząc; młodzi prócz tego nie przeczuwali nawet, że w obrębie religii, którą z zapałem każdy wyznawał, mogą istnieć takie możliwości, dla człowieka żyjącego z niej, jakie ukazał nam właśnie Jan.

Z tą chwilą jednak rozważanie nasze domaga się pewnych uwag dotyczących samego sposobu czy też metody ujmowania tych wspomnień o Janie. Wspominanie bowiem tego człowieka nie jest rzeczą łatwą: nie da się pojąć jako zwyczajne zestawienie samych wydarzeń z jego życia. Wydarzenia nie wyraziły nam Jana. Czyny zewnętrzne nie zdołałyby nigdy powiedzieć nam wszystkiego o nim. Jeśli bowiem każde zetknięcie z jakimś człowiekiem pozostawia w nas pewne ogólne doświadczenie, to i tutaj o takie właśnie kilka lat trwające doświadczenie Jana musimy oprzeć cały ciąg naszych o nim sądów i mniemań. Obraz Jana bowiem urastał w nich od sylwetki starszego pobożnego pana do osobistego przeświadczenia o tym, że mieliśmy do czynienia z kimś rzeczywiście świętym. Tak to wewnętrzne doświadczenie Jana przeszło przez wszystkie nasze opory i zastrzeżenia, aby odbić w nas w sposób niezatarty jego osobowość. O tę to właśnie chodzić będzie w niniejszych wspomnieniach, o to jego człowieczeństwo tak dogłębnie przeobrażone, którego daleki tylko odblask nosiły na sobie jego uczynki i słowa. Zarówno bowiem pierwsze jak i drugie musiały się zrazu wydać zupełnie przeciętne każdemu, kto w jakiś sposób nie został wciągnięty w orbitę wewnętrznego życia Jana. Tak. Jan nie mógł być poznawany od zewnątrz, mu-siał zostać równocześnie doświadczony i sprawdzony dogłębnie.

Nasza droga do Jana była tym trudniejsza, że przynosił on ze sobą ujęcie życia zupełnie nam dotąd nie znane. I ku temu nowemu życiu chciał pociągnąć swych słuchaczy. Tego nowego ujęcia życia był apostołem i nauczycielem. Oto istota rzeczy: był apostołem. Miał sobą zaświadczać o prawdzie tego, co głosił.

2

Ale czy naprawdę trzeba się było naprzód do Jana przekonać, zanim się przyjęło to, z czym do nas przychodził? Przecież Jan głosił po prostu prawdę o pełnym nadprzyrodzonym życiu człowieka, które jest całkowitym wykorzystaniem bogactw naszej wiary. Prawdy te znało się już przedtem z katechizmu, z książek, z kazań. Czyż Jan rzeczywiście głosił coś nowego? W tym właśnie rzecz, że Jan nie głosił, nie nauczał urzędowo, Jan w całym tego słowa znaczeniu pracował nad duszami. Chodziło mu o to, by te dusze wchłonęły ponownie prawdy religijne, i to nie od strony zakazów i ograniczeń; chodziło mu o wydobycie z zasobów nadprzyrodzonych, o których wiedział, że istnieją w duszach, rzeczywistej postaci nadprzyrodzonego życia ludzkiego, życia, które przez łaskę staje się uczestnictwem w życiu Boga.

Na tym polegał właściwy trud jego przedsięwzięcia. Proszę wyobrazić sobie tych młodych ludzi, którzy raczej sądzą Jana dość sceptycznie, z których każdy nosi w sobie duży jak zawsze w tym wieku zapas poczucia swej samowystarczalności i — zarozumiałości. I każdy zadaje sobie pytanie: czego ode mnie chce ów człowiek? co mu we mnie nie wystarcza? Bo wkrótce jasne się stawało, że Jan czegoś od nich chce, właśnie od ich życia, od ich przekonań, uczuć i nastawień. W dodatku nie łatwo było zrozumieć od razu, czego chce. Prawda o nowym, o pełnym życiu wewnętrznym, która stanowiła własność Jana, dla nich była zupełnie nieznana. Nie chodziło tu o wykład, o dowiedzenie się czegoś, chodziło właśnie o odmianę życia i nastawień. Ależ przecie to życie zdawało się dotąd zupełnie dobre, nieomal doskonałe, przede wszystkim od zewnątrz nienaruszalne, niedostępne dla żadnych narzuconych wpływów, a już najmniej ze strony jakiegoś dewota. Każdy z nas uporczywie sprawdzał na Janie prawdę jego słów, z trudem ustępował ze swych zastrzeżeń rozumowych, uczuciowych i wszelkich innych. Była to praca długotrwała, w której procesy łaski wyzwalały się w młodych duszach i spełniały się w nich przez obcowanie z samym wewnętrznym życiem tego prostego, dobrego człowieka. To życie wewnętrzne leżało jak ciężar poza jego słowami, ono tłumaczyło cale jego postępowanie, ono przykuwało do Jana wbrew wszystkim zastrzeżeniom i oporom. Raziły nas nieraz słowa, nie dlatego, żeby były jakieś nieodpowiednie, ale że były nieoryginalne, miłość własna cierpiała przeczuwając tę różnicę poziomów, jaka dzieliła jego i nasze życie wewnętrzne. Ale wśród tego samo doświadczenie Jana stopniowo narastało przez nieustanne obcowanie z jego wewnętrzną prawdą. On ukazywał Boga dużo bardziej bezpośrednio, aniżeli kazania i książki, on dowodził, że o Bogu można się nie tylko dowiadywać, że Bogiem można żyć. A przede wszystkim on zaskakiwał nas niejako faktami. Niewątpliwie bowiem między tym, co głosi apostoł, a tym, co głosi ktokolwiek inny, zachodzi ogromna różnica. Przede wszystkim zachodzi różnica w postawie i możliwościach słuchacza-odbiorcy. Apostołowi musi chodzić — i chodzi — o zaczątkową bodaj, wewnętrzną odmianę słuchacza. A ta odmiana nie jest li tylko wnioskiem narzuconego rozumowania, lecz procesem łaski, procesem niewspółmiernym do żadnych słów. Przy tym o ileż trudniej przekonać tam, gdzie chodzi nie tylko o przyjęcie prawdy, ale o odmianę swego ja, o pewne wyjście z siebie.

Otóż właśnie tu było coś w Janie, co robiło wrażenie, że ten człowiek jakby przenosił procesy łaski. Powtarzam: zaskakiwał faktem dokonanym. Spoza wszystkich oporów, zastrzeżeń, uprzedzeń do jego słów, do jego sposobu wyrażania się czy spisywania pewnych uwag o życiu wewnętrznym (które w rzeczywistości raczej było przepisywaniem gotowych ustępów z książek duchownych) — wyłaniała się ta jakaś konieczność ulegania jego wewnętrznej prawdzie i naśladowania tego życia, którym on sam żył i którego był apostołem. Teolog powie, że wnioskowanie jest o tyle niepoprawne, o ile apostolski wpływ jednostki może być skutkiem charyzmatów, łask darmo danych, które same przez się nic nam jeszcze nie mówią o samej świętości danego człowieka. Ale apostolstwo Jana nie było masowe, Jan najwięcej czynił przez osobiste rozmowy i konferencje, podczas których nie wykładał, nie nauczał, ale wszystkiego dokonywał tym jakimś ciążeniem swego życia wewnętrznego.

3

Któż to bowiem był ów Jan? Powiedziano już wyżej, że był apostołem. Apostolstwo pojmuje się jako społeczne przedłużenie i rozszerzenie kontemplacji, jako przeniesienie jej skutków na innych. Otóż Jan był co prawda człowiekiem głęboko skłonnym do kontemplacji, ale niewiele nosił w sobie skłonności działacza, mówcy itp. Owszem, całą sferę zewnętrznego działania zdawał się raczej uważać za zakres konieczności i obowiązków. Całe jego życie od wczesnej młodości dowiodło, że stronił od ruchu, od zetknięcia z ludźmi. Przecież dlatego właśnie zmienił w młodości swój zawód: będąc z wykształcenia urzędnikiem rachunkowym, opuścił swą pracę, woląc pozostać krawcem w pracowni swego ojca. Ojciec zresztą w ostatnich latach już nie pracował, krawiectwo przeszło na własność młodszego brata Edwarda. Kręgu rodziny dopełniała staruszka matka. W tych warunkach znajdował dla siebie Jan potrzebną ciszę i oderwanie od świata, które po okresie doświadczenia i namysłu wydało mu się jego właściwym powołaniem. Chodziło tutaj o to odosobnienie się z Bogiem, którego społecznej wartości, poza chrześcijaństwem, nikt nie docenia. W chrześcijaństwie zaś tłumaczy je nauka o Mistycznym Ciele Chrystusa.

Dlaczego Jan nie wstąpił po prostu do zakonu? Nieraz pytano go o to. Odpowiedzi jego nie były nigdy całkiem wystarczające. Zda je się jednak, że Jan wytworzył sobie obraz życia zakonnego jako ogromnie trudnego i uciążliwego. pełnego odpowiedzialności. Dość na tym, że odosabniając się, pozostał jednak w świecie. Zycie jego przybrało tutaj postać głębokiej ascezy. w której szczegóły nie podobna wchodzić. Istnieje cały szereg danych, wskazujących, że Jan nie pominął żadnego ze środków, aby ujarzmić swe ciało. Można wręcz podejrzewać, że je nadwerężył. Głównym jednak żywiołem jego życia wewnętrznego było rozmyślanie. Nie oznaczało ono dlań wyłącznie rozumowego rozbioru prawd bożych, czystego ich przemyślenia. Chodziło o rozmiłowanie się w rozmyślanym przedmiocie — nie o suche ćwiczenie umysłu, ale o pełne ćwiczenie ducha.

W jaki sposób te wysiłki (które w pewnych okresach dochodziły do 4 godzin rozmyślania dziennie) przeprowadziły Jana poza sferę rzeczywistości dotykalnej, w jaki sposób spotkał się w nich z niepojętą i niezgłębioną rzeczywistością Boga — to pozostanie już na zawsze jego wyłączną tajemnicą. Tym, którzy się z nim zetknęli, wolno o tym sądzić jedynie ze skutków, po owocach. Rozmyślanie było dla Jana przede wszystkim szukaniem Boga wprost, w samej Jego transcendencji, nie zaś stopniowym zdobywaniem nadprzyrodzonego widzenia świata stworzonego takim, jakim wyszedł on z tajemnicy Wcielenia. Cała ta ostatnia strona była zdaje się w wewnętrznym życiu Jana jakby mniej rozbudzona. Miłość do Chrystusa Pana, który był Bogiem, była mu raczej pomostem do wejścia w samą transcendentną rzeczywistość bożą, niż nadprzyrodzoną odmianą widzenia świata. To wyjście naprzeciw Boga dokonywało się wśród wewnętrznych cierpień. Możemy znów o tym sądzić na podstawie częstych wypowiedzi Jana. Jeśli w ogóle nie lubił mówić o sobie, to do tych spraw powracał często. Widoczne było, że stanowiły one największe wydarzenia jego życia.

A teraz wyobraźmy sobie tę chwilę, kiedy Jan został wezwany do apostolstwa. Został wezwany, sam bowiem przy swoim usposobieniu samotniczym nie byłby nigdy chyba ku niemu wyszedł. Nie miał zupełnie temperamentu działacza, nie wyobrażał sobie, że zdoła na kogoś wpływać. (W ogóle był typem, którego pełna wartość społeczna mogła zastać wydobyta jedynie w obrębie takiej zasady, jaką jest Mistyczne Ciało.) Spowiednikowi tak się tłumaczył: „Ależ ja nie umiem mówić…” — „Nic nie szkodzi” — odpowiadał tamten — „Pan Bóg ci dopomoże. Nie bój się”. I Jan odważył się. Trzeba się wczuć koniecznie w ten fakt, wtedy zrozumiemy, że na to naprawdę potrzeba było w danych warunkach dużej nadprzyrodzonej odwagi. Różnił się przecież tak bardzo od tych ludzi, nad którymi przyszło mu pracować. Szedł tak odmienną od nich drogą. Nie umiał mówić ich językiem, myśleć ich pojęciami, a przede wszystkim ta różnica poziomów wewnątrz! Trzeba się było rzeczywiście zniżyć i zacząć się uczyć rzeczy, które uznawał za bezwartościowe, za zbyteczne. Ale w jaki sposób spotka się ich życie wewnętrzne, ich skromne pojęcie o Bogu, z dojrzałym owocem jego kontemplacji? Wyczuwał jednak, że chodzi tym razem nie o co innego, ale o wtajemniczenie ich w to właśnie. Przecież już przed wojną pracował w Akcji Katolickiej; był sekretarzem, spełniał swe obowiązki z tą niezwykłą dokładnością, jaką można było stwierdzić na każdym kroku, chociażby śledząc kształt i przejrzystość jego pisma. Ale wtedy był jeszcze tylko urzędnikiem apostolstwa. Nie dojrzał jeszcze najwidoczniej do apostolskiego ujawnienia lego, co nagromadził w sobie, nie zdobył się na razie na śmiałe, osobiste i współmierne ujęcie apostolstwa.

To miało stać się teraz. Jan rozumiał, że go do tego wzywa Bóg. Musiał to być jednak dla niego daleki i trudny skok. Wyczuwało się, zwłaszcza z początku, że Jan niejako stroni od tych, do których się zbliża, że chętnie by odszedł od nich i zamknął się z Bogiem w swoim wnętrzu. Tylko kto wie. czyby Go wtedy tam jeszcze odnalazł tak jak dawniej.

4

Zdajemy sobie teraz łatwo sprawę, że to, co Jan przynosił swoim młodym przyjaciołom, stanowiło dla nich prawdę dotąd zupełnie nieznaną, nie przeczuwaną nawet. Jeśli kiedyś przeczucie takiej prawdy życia budzić się mogło przy czytaniu jakiejś ascetycznej książki, np. dobrego żywotu jakiegoś świętego czy powieści Bemanosa, to mijało się je wręcz z przerażeniem. Tak bardzo sama myśl, samo przeczucie jakiegoś głębszego życia według Ewangelii wydawały się nadludzkie. Ewangelia ma przecież dla życia ludzkiego tyle głębin, które w danym razie wydać się mogą prawdziwymi przepaściami. To się wyczuwa nawet podświadomie, czytając ją. Samo już zetknięcie z nią jest nie tylko pociągające, zachwycające, ale budzi w zwyczajnym człowieku jakiś wewnętrzny odruch samoobrony. Od pierwszej bowiem chwili zobowiązuje samymi możliwościami, samym widnokręgiem tego życia, które ukazuje.

Jeśli sobie z tego zdamy sprawę, wówczas bardzo łatwo znajdziemy się w samej cięciwie tego napięcia, które wytwarzało się między Janem a młodymi jego towarzyszami. Jan bowiem przynosił pewną postać życia według Ewangelii, jedną z wielu możliwych, tę właśnie, która jemu była przeznaczona. Próba ta w swoim rodzaju była wykończona. Jan różnił się od swych towarzyszów tym właśnie, że odważył się zapaść w te głębiny, w te pozorne przepaści, które oni dotąd omijali z drżeniem. A teraz Jan usiłował ich tam sprowadzić, do pewnego stopnia narzucał się za przewodnika.

Czy przynosił ze sobą jakiś wypracowany system apostolski lub wychowawczy? Przypuszczam, że nie. Ow system miał sobie dopiero sam wypracować w ciągu swej kilkoletniej działalności. Przynosił tylko stanowcze zamierzenie: trzeba innych wprowadzić właśnie tam, dokąd ja sam się dostałem. To był punkt wyjścia, a przyłączyła się do tego zamiaru ogromna nieustępliwość: nie pozwolę się sprowadzić niżej. Wiedział przecież, że wszelka praca społeczna postępuje według pewnej wypadkowej. I to było drugie znamię konieczne jego zamierzenia: postanowił wziąć odpowiedzialność za całą wypadkową swego apostolstwa. Czy to osiągnął i w jaki sposób — tym właśnie wypadnie z kolei zająć się w miarę szczegółowo.

Co chciał dawać — a jeszcze przedtem: co mógł dawać? — Przygotowania ani filozoficznego, ani teologicznego w ścisłym” znaczeniu nie posiadał (dopiero w ostatnich dwu latach życia zajął się tym przedmiotem w sposób bardziej teoretyczny, korzystając z urządzonych w tym celu kursów katechetycznych dla świeckich). To, co posiadał, było prawie wyłącznie owocem życia wewnętrznego, stanowiło zasób tej doświadczalnej wiedzy o Bogu, która narasta w nas czasem wręcz niewypowiedzianie w miarę, jak potęguje się nadprzyrodzone życie wewnętrzne. Otóż Jan zasób tej wiedzy posiadał w obfitości. Ma ona jednak to do siebie, że uchyla się spod czysto rozumowych i pojęciowych ujęć i w ten sposób staje się prawie niedostępna dla rozumowego przekazywania. Jan w dodatku nie czuł się zbyt wymowny, cała ta niewypowiedziana wiedza wewnętrzna onieśmielała go do reszty. Szukał tedy książek, podręczników, gdzieby mógł znaleźć kościec pojęciowy oraz słowny wyraz tego, o czym chciał mówić. Spowiednik wskazał mu kiedyś Tanquereya. Przypuszczam, że mógłby to być równie dobrze jakikolwiek inny podręcznik. Wystarczyło, że Jan znalazł tam odpowiednie nazwy dla tych rzeczywistości, które znał już przedtem doskonale z doświadczenia.

Ale o tych rzeczach nie tylko mówił. Zresztą łatwo było rozpoznać, że mówi słowa cudze, wypisane z książek, umysłom krytycznym zdawało się to wręcz śmieszne, cała ta scholastyczna rozpiętość podziałów, podawana na pamięć lub z zapisków. Jan tych rzeczy po prostu udzielał. Znów to wyjście poza znaki i symbole, spotkanie bardziej bezpośrednie z jego wnętrzem, uchwycenie samej rzeczywistości.

Jan wtajemniczał w Boga. To była znamienna część jego metody: w ogromnym stopniu samorzutna czy samorodna, mało wypracowana. Trudno zapomnieć rozmów z Janem. Jedna taka ciągle trwa w pamięci, kiedy ten prosty człowiek, który skarżył się przed spowiednikiem na braki wymowy, do późnych godzin nocnych mówił o taym, kto to jest Bóg, a raczej co to jest życie z Bogiem. Nie czytał wtedy obcych słów z kartki, mówił sam od siebie. Było to jakoś w lipcu i dzień powoli wygasał, słowa Jana stawały się coraz bardziej samotne w opadającym mroku, coraz też głębiej zapadały, wyzwalając w nas te ukryte głębiny ewangelicznych możliwości, które dotąd omijało się z drżeniem.

Był to apostoł bożej wielkości, bożej piękności, bożej transcendencji. Tego nauczył się od swego głównego przewodnika: był nim św. Jan od Krzyża. Bóg w nas jest nie po to, abyśmy Go zacieśniali do wąskich granic naszego ludzkiego ducha, Bóg w nas jest po to, aby nas wyrwać z nas samych w stronę swojej nadprzyrodzonej transcendencji. To był też główny cel usiłowań Jana. W tym był najmocniejszy, najwyrazistszy, najbardziej przekonywający, najbardziej apostolski. Bóg jest w nas. Jan o tym wiedział. Nieraz można go było spotkać w pobliżu Wisły albo po prostu zastać we własnym domu, kiedy wyjaśniał młodym słuchaczom istotę cnót boskich, sposoby rozmyślania czy też tajemnicze dary Ducha św. Teoretycznie były te wykłady niedoskonałe; skąd płynęła ich właściwa siła, to już wiemy z poprzednich rozważań. Jeśliby teraz przyszło pokrótce ująć styl apostolski Jana, wówczas należałoby stwierdzić, że nie chciał on być li tylko wychowawcą dobrych po prostu ludzi, moralistą czy psychologiem. Przedmiot swego apostolstwa ujmował Jan daleko bardziej teologicznie. Był rzeczywiście wychowawcą-teologiem. Wiedział o nadprzyrodzonych darach złożonych przez laskę w głębi dusz i chciał być wychowawcą tej wewnętrznej boskości w człowieku, chciał ją odkryć i uświadomić każdemu ze swych młodych towarzyszy. Chciał pomóc rozwinąć ten zasób, wlany człowiekowi, a jednak ciągle zdobywany.

Nigdy ścisłe rozróżnienia, które Jan odczytywał ze swych ascetycznych notatek, nie wydadzą tego wszystkiego. Nigdy on sam nie zdołał zapewne obliczyć (chociaż tak bardzo lubił nawet w tych rzeczach przejrzyste rozliczenia, podziały i stopniowania — dawny nawyk buchaltera) — otóż nie zdołał obliczyć tych odmian, które opracowywał, z którymi współpracował.

Jego miłość do ludzi była dziwna, zaskakiwała jakąś dziwną swoją bezwzględnością. Często zdawał się jakby pozbawiony wszelkiej czysto ludzkiej tkliwości czy też zrozumienia dla pewnych czysto ludzkich ideałów. Nie przechodziło to nigdy w jakąś złośliwość czy szorstkość, raczej uderzało jako linia jego życia wewnętrznego. I odkrywało się w tym raz jeszcze jego wewnętrzną prawdę: Bóg jest Dobrem niewspółmiernym, jedyną bezwzględną miarą dobra i zła ludzkich losów. Nie należy się zbytnio roztkliwiać nad człowiekiem w porządku dóbr przemijających. Całą miłość należy zwrócić ku zapewnieniu mu Dobra Bożego.

Z takich założeń wynikała cała autentyczność apostolskiej działalności Jana. Chodziło mu o osiągnięcie jakościowe, nie ilościowe. Właściwą zaś jakością, którą wypracowywał, było naśladowanie Chrystusa, była nadprzyrodzona „metanoia”: odmiana człowieka. Rozpoczynał tę pracę z wieloma. Któż z nas wykorzystał go w pełni? Były okresy, kiedy „szkoła” Jana liczyła około stu młodzieńców w wieku mniej więcej 14—25 lat. Księża z parafii św. Stanisława Kostki na Dębnikach powtarzali z uśmiechem: — Patrzcie go, ot „krawiec” — a potem dodawali: — Sama chwała boża mieszka na Różanej (nazwa ulicy, przy której znajdował się dom Jana). — Wytwarzał się w „szkole” Jana pewien system współzawodnictwa, sama ilość młodzieńców (Jan osobno prowadził starszych i młodszych, opierając zwłaszcza kierownictwo tych pierwszych na osobistych konferencjach) przyczyniła się do pewnej eliminacji. Jan nie był społecznikiem. nie chodziło mu o ilość. Został posłany do tych, którym stał się wewnętrznie potrzebny.

Należałoby jeszcze pokrótce ocenić ów system apostolski Jana. Trzeba koniecznie przyjąć od niego cały szereg zasad jako koniecznych dla wszelkiej działalności apostolskiej. Taką będzie przede wszystkim zasada owego wtajemniczania. sama zasada pracy jakościowej, oraz to, co jeszcze należy uzupełnić: powierzanie prowadzonym przez siebie młodzieńcom samodzielnych zadań apostolskich (tj. zadań Jan nie powierzał, one się same narzucały. Jan tylko pod te zadania podkładał całą życiową ich treść, chroniąc przed spłyceniem, a uwydatniając właściwą w tym wszystkim postać żyda łaski). Cały ten zrąb jest w pełni do przyjęcia. Co do samego jednak przedmiotowego kierunku jego działalności, wyda je się, że Jan zbyt podkreślał pewne oderwanie od życia, rozumiane zbyt bezwzględnie. Nie miał np. pełnego widzenia takich nadprzyrodzonych zagadnień jak małżeństwo, twórcza praca zawodowa, społeczna czy kulturalna. Chrześcijaństwo jest dużo odważniejsze względem życia niż je naświetlał, i korzystając z zasadniczego zrębu jego apostolskich osiągnięć trzeba koniecznie uzupełnić go pod tym względem. Da się to zresztą uczynić bez trudu.

5

Ostatnim doświadczeniem Jana była dla nas jego choroba i śmierć. Ale przedtem jeszcze kilka szczegółów o nim samym.

Otóż człowiek ów, to nie fikcja czy symbol, to postać ściśle historyczna. Nazwisko jego brzmiało: Tyranowski. Jan Tyranowski. Mieszkał w Krakowie, na Dębnikach, ul. Różana 15. Urodził się w 1900 r., umarł w marcu 1947. Dane dotyczące jego wykształcenia i zawodu zostały już przytoczone poprzednio. Sama rodzina stanowiła typowe krakowskie przedmiejskie środowisko drobnomieszczańskie. Ojciec i brat Edward umarli jeszcze przed śmiercią Jana, matka zaś wtedy, gdy i on sam walczył już ze śmiercią na łóżku szpitalnym. Warto może podkreślić, że Jan w całym swoim zewnętrznym sposobie bycia, a więc np. w sposobie noszenia zegarka, w pewnych wyrażeniach i w ogóle we wszystkich tych drobiazgach, które w całym stylu życia uwidaczniają środowisko, nie odróżniał się odeń zupełnie. Cała różnica kryła się wewnątrz; stamtąd też wszystkie te zwyczajne i codzienne przejawy otrzymywały szczególne zabarwienie. W samym życiu wewnętrznym opierał się Jan początkowo na „Mistyce” o. Semenenki. Głównymi jednak mistrzami stali się dlań później: św. Jan od Krzyża i św. Teresa od Jezusa. Byli dla niego nie tylko mistrzami, oni dosłownie pozwolili mu odkryć siebie samego, wytłumaczyli mu i uzasadnili własne jego życie.

Śmierć Jana była doprawdy pewną formą wyniszczenia wyrównującego, ku której Jan świadomie szedł, której pożądał, o którą się modlił. A więc: którą wybrał. Nie znaczy to, aby się jej równocześnie po ludzku nie lękał, aby jej boleśnie nie przeżywał. Owszem, był on właśnie z gatunku tych ludzi, którzy bardzo mocno przeżywają każdy ból. Przeżywają bowiem niejako na dwóch poziomach. Skarżył mi się przecież jeszcze w początkach swej długiej, rok trwa jącej choroby, że nie może się obejść bez środków uśmierzających, że nie ma dość siły, aby przyjąć chorobę w całym jej okrucieństwie. A było to rzeczywiście coś jakby stopniowe i doszczętne wyniszczanie. Zaczęło się od zakażenia ręki nieodpowiednio leczonej. Zakażenie spędzono przedtem z całego organizmu penicyliną. Długo leczono samo ramię. W końcu jednak musiano je odjąć. Zakażenie jednak wróciło, przerzuciło się na nogi, na wnętrzności, ropa zalała wewnętrzny narząd słuchowy. Na trzy dni przed śmiercią Jan zupełnie ogłuchł. A jednak wśród tego wszystkiego był ciągle, mimo bólów, pogodny i uśmiechnięty, wręcz promienny. Nie wiedział zapewne, że taką właśnie drogą pójdzie jego ostateczne wyniszczenie, choć wiedział, że w jakiś sposób musi ono przyjść. Oczekiwał go w głębokim pokoju.

ks. Karol Wojtyła
Tygodnik Powszechny, 1949, nr 35

Udostępnij