Miejsce na Twoje świadectwo

Podziel się krótkim i radosnym świadectwem, jak w Twoim życiu działa Bóg.
Świadectwo generalnie ma być skoncentrowane na Bogu, na tym, co Bóg nam uczynił... za co dziękujemy i czujemy wdzięczność – na chwałę Panu!
Awatar użytkownika
Magnolia
Posty: 6845
Rejestracja: 29 sty 2021, 11:31
Wyznanie: katolicyzm
Podziękował/a: 3196
Podziękowano: 3442
Płeć:

Nieprzeczytany post

Mieć serce przepełnione miłością, umieć dostrzegać potrzeby innych, z odwagą prosić o pomoc, nawet nie zważając na okoliczności, dawać nadzieję to cechy i postawy, których możemy uczyć się od Maryi, by kształtować swoją kobiecość.
To zarazem delikatność i wojowniczość.
Matko Dobrej Rady, módl się za nami
Matko Miłosierdzia, módl się za nami
Matko nadziei, módl się za nami
Wesele - radosny czas zabawy, a nagle brakuje dla gości wina. Trochę sytuacja niezręczna 😕
Na to wesele zaproszono Jezusa z uczniami i Jego Matkę. Zgodnie z tradycją i normami kobiety tańczyły osobno, a mężczyźni osobno. Kobieta raczej nie powinna wchodzić w przestrzeń gdzie przebywali mężczyźni. A co robi Maryja?
Idzie do Jezusa, wchodzi w "zakazaną strefę" i mówi do Syna tylko 4 słowa: "Nie mają już wina" /J2,3/. Usłyszawszy odpowiedź udziela jednej i najlepszej rady sługom : "Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie”/J2,5/.
Ona wskazała na Jezusa i Jego słowo➡ to najlepsza rada jaką można dać człowiekowi szukającemu pomocy.
Sama pierwsza zauważyła potrzeby młodego małżeństwa i zapobiegła niezręcznej sytuacji, a owocem było jeszcze wyborniejsze wino niż na początku.
Wysłuchanie słów Jezusa zaowocowało hojnością przekraczającą wyobrażenie.

Dobra rada Jest aktem miłosierdzia, ponieważ stanowi konkretny gest pomocy bliźniemu,
a słuchanie głosu Jezusa daje światło i moc do podejmowania roztropnych decyzji.
Prymas Kard.Stefan Wyszyński w celi więziennej pisał:
"Podążałaś za Synem miłości Bożej wszędzie, by w porę podpowiadać: wina nie mają, chleba nie mają, miłości nie mają, łaski nie mają, serca szukają... Czy w Kanie, czy na Golgocie, czy dziś - po prawicy Zbawiciela, w niebie - Miłosierdzie Twoje zawsze niemal, uśmiecha się przez łzy. Zawsze tam, gdzie męka zwątpienia.
I dopiero, gdy łzy obmyją oczy i serce z pyłu ziemi, dostrzegały "Pańskie miłosierdzie" i obfite u Niego odkupienie".
Maryja nigdy nie zatrzymuje nas na sobie, zawsze prowadzi do Jezusa.
Czy zauważasz to w swoim życiu?
Jest jakby "przezroczysta", przez Nią przenika nasze wołanie. My mówimy Maryjo! a Ona mówi Bóg!
Sama wiele razy doświadczyłam Bożej pomocy, kiedy szukałam odpowiedzi, nadziei, porady.
Nie znajdowałam jej w psychologicznych poradnikach, ale na kolanach przed Najświętszym Sakramentem😇🙏

Jeśli i Ty pragniesz podzielić się swoim doświadczeniem, kiedy szukałaś porady i jak Bóg zadziałał na Twoje potrzeby zapraszam napiszcie PW do @Magnolia , bowiem tworzymy specjalne miejsce na Twoje świadectwo.

Od siebie dodam, że dobrze jest czytać świadectwa i odbierać je jako proroctwo że i w moim życiu Bóg może zadziałać tak jak u tego człowieka, którego świadectwo właśnie czytasz...
mgr teologii,
„Bóg pragnie, aby wszyscy byli zbawieni i doszli do poznania prawdy” (1 Tm 2,4)
Awatar użytkownika
Magnolia
Posty: 6845
Rejestracja: 29 sty 2021, 11:31
Wyznanie: katolicyzm
Podziękował/a: 3196
Podziękowano: 3442
Płeć:

Nieprzeczytany post

Duch Święty prowadzi nas do świętości zadziwiającymi ścieżkami...

List do pani z kościoła

Szanowna Pani,

Nie znamy się, ale czuję, że po naszej krótkiej rozmowie po ostatniej niedzielnej mszy św. muszę do Pani napisać.

Na pewno mnie Pani pamięta. To ja jestem tym zahukanym, ubabranym jedzeniem i szukającym po całym kościele dziecięcego smoczka menedżerem cyrku, który odbył się w kościelnej ławce tuż przed Panią.

Tacy jak my powodują, że ludzie nie mogą skupić się na homilii. Nasza ławka głośno krzyczy „Amen” zupełnie nie w porę. Przekazujemy znak pokoju brudnymi rękami. Niańczymy dzieci podczas konsekracji. Mógłbym tak wymieniać bez końca.

Chyba jednak nie wie Pani, jak bardzo jesteśmy świadomi tego, że przeszkadzamy innym w przeżywaniu mszy. Może wcale na to nie wygląda. Ale zapewniam, że kiedy tylko „owoc miłości małżonków” odezwie się zbyt głośno, upuści śpiewnik, zroluje dywanik na klęczniku czy narobi w pieluchę, odczuwamy wielki wstyd i lęk, że wiernym obok przeszkadza to w kontakcie z Panem Bogiem.

Domyślam się, że tego zażenowania i przerażenia nie widać na zewnątrz, bo ubiegłej niedzieli najwyraźniej Duch Święty natchnął Panią, by mi oznajmić, że kompletnie sobie nie radzę. „Czy pan nie wie, że w kościele jest osobne pomieszczenie, gdzie dzieci mogą hasać do woli? Czy następnym razem nie można właśnie tam się ulokować z płaczącymi wniebogłosy dziećmi? Dlaczego nie powie pan dzieciom, że nie wypada tańczyć pomiędzy ławkami podczas czytania Ewangelii? Przecież tu się ludzie modlą!”.

Jestem zły na siebie. Kiedy przekazywała mi Pani te wszystkie cenne rady, nie umiałem odpowiedzieć. Mówiąc zupełnie szczerym, Pani uwagi tak bardzo wbiły mnie w posadzkę, że nie miałem szans zareagować inaczej, jak tylko wybąkując „przepraszam”.

Dopiero w drodze do domu zaczęły mi przychodzić do głowy cięte riposty.

Żałowałem, że nie powiedziałem Pani, że te wszystkie pełne wyrzutów spojrzenia i krytyczne uwagi zniechęcają rodziców, by zabierać dzieci do kościoła.

Żałowałem, że nie przypomniałem Pani sytuacji z 10. rozdziału Ewangelii wg św. Marka. Czy pamięta Pani reakcję Jezusa? Gdy Jezus to zauważył, oburzył się i rzekł im: „Pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie, nie zabraniajcie im, bo to takich należy Królestwo Boże”.

Dokładnie tak, droga Pani – Jezus się oburzył!

Żałowałem, że nie przypomniałem Pani słów z Gaudium et Spes, gdzie wyraźnie jest mowa o tym, że „dzieci są darem miłości małżonków…”.

To prawda – dzieci to największy powód Pani (i mojej także) frustracji podczas mszy św. Rozpraszają nas, denerwują i uniemożliwiają skupienie się na tym, co najistotniejsze. Lecz w taki sposób przyczyniają się do naszego uświęcenia.

Żałuję, że nie dałem Pani do zrozumienia, że denerwujące zachowanie moich dzieci może być tym, czego pragnie dla Pani Bóg. Może On chce pomóc Pani przezwyciężyć egoistyczne myślenie i stać się świętą? Wiem, że taki plan ma na pewno w stosunku do mnie.

Żałuję wreszcie, że nie przypomniałem Pani, że nasza wiara opowiada się po stronie życia. I choć to czasem niewygodne czy trudne, denerwujące dzieci są pięknymi owocami wiary właśnie w wartość życia.

Kiedy myślę o Jezusie patrzącym na naszą parafię z góry, wyobrażam sobie, jak śmieje się, kiedy homilię proboszcza przerywa gruchanie niemowląt oraz śmiech i krzyki przedszkolaków.

Wychodząc na kolejną mszę św., starałem się zapamiętać te argumenty, by móc przekazać Pani, co myślę o Pani uwagach sprzed tygodnia. I wtedy właśnie coś sobie uświadomiłem.

Zrozumiałem, że może nie jest Pani nielubiącą dzieci staruszką, za jaką Panią wziąłem. Być może Pani krytyka nie ma nic wspólnego z naszą czwórką? Może doświadcza Pani jakiegoś zranienia, bólu tak dojmującego, że nie potrafię go sobie wyobrazić, a który spowodował, że skrytykowała mnie Pani?

Cytat z listu św. Pawła do Filipian uświadomił mi, że muszę przestać myśleć wyłącznie własnymi kategoriami. W pokorze oceniajcie jedni drugich za wyżej stojących od siebie. Niech każdy ma na oku nie tylko swoje własne sprawy, ale też i drugich.

Czy pomyślałem, że Pani krytyczne uwagi mogły być wywołane głębokim cierpieniem z powodu bezpłodności? Czy uwzględniłem, że Pani komentarz mógł być spowodowany smutkiem z powodu niekochającego czy zaniedbującego Panią małżonka? Czy pomyślałem, że Pani krytyka to wyraz żalu, bo być może nie potrafiła Pani zadbać o uczestnictwo we mszy św. swoich dzieci, przez co te odeszły od wiary?

Przyznaję, nie pomyślałem tak ani razu. Cały czas skupiałem się na własnych odczuciach. Co gorsza, dałem opanować się myślom, że teraz wreszcie pokażę Pani jej miejsce w szeregu.

Jeśli mam zamiar zasugerować, że Bóg posadził w kościelnej ławce przed Panią nieznośną, głośną i denerwującą rodzinę po to, aby Panią uświęcić, muszę przyznać przed sobą, że Pani obecność w moim życiu ma ten sam cel.

Muszę zdecydować, czy odrzucę to, co Bóg mi daje w Pani osobie (wówczas zepsuję moją relację z Nim), czy może przyjmę Panią taką, jaka Pani jest, także krytykującą mnie.

Nie jest to łatwe, ale wybieram drugą opcję.

Modlę się za Panią i proszę Panią o modlitwę za mnie. Jak sama Pani widzi, po tym, co wyrabiamy w ławce przed Panią, bardzo tego potrzebuję.

https://pl.aleteia.org/2016/07/04/list- ... czas-mszy/
mgr teologii,
„Bóg pragnie, aby wszyscy byli zbawieni i doszli do poznania prawdy” (1 Tm 2,4)
Awatar użytkownika
Magnolia
Posty: 6845
Rejestracja: 29 sty 2021, 11:31
Wyznanie: katolicyzm
Podziękował/a: 3196
Podziękowano: 3442
Płeć:

Nieprzeczytany post

Przy naszym stażu 25 lat małżeństwa byłam różną żoną. Na początku niedojrzałą, jak każdy młody człowiek. Pierwsze 13 lat małżeństwa wspominam jako ciągłe spieranie się. No, ale nie mogło to dziwić, ani zaskakiwać. Ponieważ obawiałam się, że mogę być apodyktyczna i toksyczna (po przodkach) to męża wybrałam sobie o silnym charakterze inteligencji, aby stanowił przeciwwagę dla moich ewentualnych zapędów. To się bardzo sprawdziło, czyli musiałam nauczyć się współpracować, a nie rozkazywać ;-)
Kolejnym czynnikiem, który mocno wpływał na moją pracę nad sobą, to była terapia. Musiałam ją podjąć ze względu na stan zdrowia (trauma z młodości objawiała się zanikami pamięci- dysocjacjami). Pierwsza terapia to chyba głównie było użalanie się jak całe moje nieszczęście zależy od innych ludzi. Więc niewiele to pomogło. Po drugiej terapii, gdzie naprawdę wydawało mi się że bardzo nad sobą pracowałam, zrozumiałam jedno - muszę pracować nad sobą jeszcze więcej, nikt mnie nie zrozumie tak jak tego potrzebuję, nikt mi nie da szczęścia jeśli nie zmienię swojego nastawienia do świata i ludzi.
jakoś wtedy były 3 szczęśliwe lata, takie spokojne, radosne, bez większych burz i problemów.
Przemilczę wiele, bo jest okres którego się po prostu wstydzę i nie chcę do tego wracać, w każdym razie z głębokości swojej ciemności zwróciłam się do Boga, który mnie z tego mojego bagna wyciągnął. A to dopiero był jakiś przedsionek przedsionka tego, co teraz przeżywam.
W każdym razie w małżeństwie trafiłam na taki moment, że musiałam zerwać z przeszłością i zadośćuczynić mężowi za to jaka byłam. To było jakieś 10 lat temu, ponad. Skoro zrobiłam rachunek sumienia i wyszło że naprawdę skrzywdziłam męża, to należało naprawić tą krzywdę, czyli go uszczęśliwić.
Takie miałam założenie, przez pierwsze pół roku mojego postanowienia mąż nawet nie zauważył jakiegokolwiek starania. Potem już zaczął zauważać i cieszyć się z drobiazgów, czyli powoli realizowałam swój plan uszczęśliwiania męża. A robiłam to na bardzo wiele różnych sposobów, od rozśmieszania go, do dbania o lekarzy, recepty, odgadywanie jak mu sprawić przyjemność, radość czy jak jak miło spędzać czas.
Namówiłam go na wspólnotę Domowego Kościoła, to nas bardzo zjednoczyło we wspólnym rozwoju duchowym.
Potem nastąpiło moje nawrócenie, które było odbierane przez męża dość sceptycznie, może wtedy nawet nazywałam to prześladowaniem we własnym domu, bo pół roku naprawdę dawał mi w kość wszystko negując, zabraniając mi chodzenia do kościoła na nabożeństwa uwielbieniowe, bo za długo mnie nie było.
Ale to na szczęście minęło, gdy przekonał się że to wszystko co mówię i robię jest spójne. Wtedy zmienił swoje nastawienie do mnie i posługi na forach katolickich. Co już od 7 lat jest obecne w naszym życiu.
W zasadzie nawrócenie nałożyło się na czas, kiedy obiektywnie sytuacja była trudna w relacjach z naszymi biologicznymi rodzinami. Co przerodziło się w kryzys małżeński, mąż widział we mnie wroga, bo zajmowałam się jego tatą w chorobie, a mąż miał nie pozałatwiane sprawy z tatą. Wtedy bywały naprawdę trudne i burzliwe rozmowy, plus kryzys wieku średniego u męża, łącznie 3 lata. Wtedy poszłam na 3 terapię, bo było mi naprawdę trudno. Jednak tą terapię uzupełniałam modlitwą i zawierzeniem Bogu, efekty takich komplementarnych wysiłków były najbardziej zadowalające.
W zasadzie od 7 lat staram się być najlepszą wersją siebie na jaką mnie stać w danym momencie. Także najlepszą żoną, wiem że mąż jest szczęśliwy. Moje zadośćuczynienie zostało spełnione już jakiś czas temu, a my jako małżeństwo na tym bardzo zyskaliśmy. Uszczęśliwianie męża weszło mi w nawyk i nie ma znaczenia czy właśnie przechodzimy kryzys czy nie, czy dopadają nas obiektywne przeciwności losu, czy choroby nowe się pojawiają, czy dzieci odchodzą od wiary, czy coś tam coś tam...
Ja czerpię siłę z Boga i z relacji z Nim, posługuję bo chcę być narzędziem w rękach Boga, tylko taka postawa pomaga mi trwać nawet jeśli kryzys małżeński gładko przeszedł w pandemię, depresję męża, kolejne bardzo trudne relacje i wydarzenia.
Obecnie mąż jest dumny z mojej posługi, czy to na forum, czy w poradni czy w pomocy duchowej, czuje że jako małżeństwo jedno przy drugim się rozwijamy, uzupełniamy, pokonujemy problemy.

Czy umiem przepraszać? Tak, nauczyłam się. Kiedyś nie leżało to w mojej naturze, teraz już umiem. Robię to w zgodzie ze swoim sumieniem. Jako uzupełnienie mojej zasady aby "tak żyć, żeby nie krzywdzić i nie przepraszać". (inaczej: kochaj i rób co chcesz, albo : kocham więc nie krzywdzę). Czasem jednak dojdzie do jakiejś krzywdy czy zranienia nieumyślnie wtedy spieszę z przeprosinami.

Napisałam, że przez 25 lat małżeństwa były jedynie 3 spokojne lata. Nadal ciągle się spieramy, bo mamy silne charaktery i różne perspektywy patrzenia na świat, różne doświadczenia życiowe i rozwój duchowy na innym etapie. To wystarczy aby ciągle było o czym rozmawiać/dyskutować czy spierać się.
Ale łączy nas mocna przyjaźń, a na niej zbudowana miłość.
Nie ma miłości bez rachunku sumienia, bez przeproszenia, bez wybaczenia.
Miłość to dla nas postawa patrzenia na czyjeś dobro, a najwyższym dobrem jest zbawienie/niebo. Ten cel ma nam pomagać trzymać się drogi. Miłość jest drogą wyzbywania się egoizmu/myślenia o sobie i swoich racjach.
Patrzymy razem na wspólne dobro, naprawdę rzadko bywały sytuacje, aby nie pogodzić się jeszcze tego samego dnia, no bo jak z urazą w sercu się pomodlić wieczorem?
Jak sobie nie opowiedzieć co przeżywamy w pracy, z dziećmi, z przyjaciółmi? Nie żyjemy obok siebie ale ze sobą, więc przepraszanie i przebaczenie jest codziennością, bo inaczej uniemożliwiłoby nam to wspólne życie.

Nie tyle dbam o zadowolenie męża, tylko o jego szczęście. Czyli głębokie uczucie związane z poczuciem bycia kochanym, a dzieje się to poprzez myślenie ciągle o potrzebach współmałżonka i zaspokajanie ich. Tu nie chodzi o prezenty.
Napisałam też że przeżywamy od conajmniej 6 -7 lat naprawdę trudne lata, obiektywne okoliczności nas mocno dotykają, a mimo to jest poczucie szczęścia, wdzięczności i miłość.
Mamy obiektywnie trudne małżeństwo, trudne charaktery, choroby, trudne rodziny pochodzenia, różne traumy.

Ale przecież w małżeństwie nie jesteśmy sami, jest z nami Bóg, nawet wtedy był, gdy o tym nie pamiętaliśmy...
mgr teologii,
„Bóg pragnie, aby wszyscy byli zbawieni i doszli do poznania prawdy” (1 Tm 2,4)
Awatar użytkownika
Magnolia
Posty: 6845
Rejestracja: 29 sty 2021, 11:31
Wyznanie: katolicyzm
Podziękował/a: 3196
Podziękowano: 3442
Płeć:

Nieprzeczytany post

Mark Wahlberg pokazał jak się modli, jak zaczyna dzień od modlitwy.

https://pl.aleteia.org/2023/03/22/mark- ... m=20230322

A wcześniej na instagramie zachęcał fanów do odmawiania różańca... ten post obejrzało 18,5 mln ludzi!!
Mówi o poście, rutynie dnia, duchowości która ma być w centrum życia.
https://pl.aleteia.org/2022/11/25/mark- ... modlitwie/

To jest świadectwo!!

Wielu aktorów przyznaje się do wiary i Boga, ale przyznam że jeszcze wprost nikt nie pokazał jak klęczy i odmawia różaniec, modli się.

Mark Wahlberg przekonuje: „Moja katolicka wiara jest kotwicą, która wspiera wszystko, co robię w życiu. W codziennych modlitwach proszę o przewodnictwo i siłę w moim powołaniu, i jako męża, i jako ojca”.
mgr teologii,
„Bóg pragnie, aby wszyscy byli zbawieni i doszli do poznania prawdy” (1 Tm 2,4)
Odkupiony Łukasz
Posty: 2
Rejestracja: 25 cze 2023, 20:44
Wyznanie: protestantyzm
Podziękował/a: 1
Płeć:

Nieprzeczytany post


moje świadectwo nawrócenia. Jezus Chrystus ten sam wczoraj dzisiaj i na wieki Hebr. 13;8
Awatar użytkownika
Magnolia
Posty: 6845
Rejestracja: 29 sty 2021, 11:31
Wyznanie: katolicyzm
Podziękował/a: 3196
Podziękowano: 3442
Płeć:

Nieprzeczytany post

@Odkupiony Łukasz przesłuchałam Twoje świadectwo, pięknie świadczysz o działaniu Boga w Twoim życiu i nawróceniu, przez pierwsze 20 minut. Bardzo odważnie i szczerze.

Jednak zmartwiło mnie to co mówisz o Kościele katolickim, że byłeś 3 niedziele na mszy św i zobaczyłeś wyzysk, opłaty i pedofilię... bardzo to mnie martwi i smuci, może w Holandii, gdzie chodziłeś jest inaczej... ale w Polsce sakramenty są darmowe, spowiedź, Eucharystia, ofiara jest dobrowolna... trudno mi uwierzyć, że zobaczyłeś te rzeczy będąc po prostu uczestnikiem mszy św. przez 3 niedziele... no bo gdzie te opłaty? gdzie ten wyzysk na mszy św niedzielnej? nie chcesz to nic nie rzucasz do koszyczka z ofiarami, wchodzisz do kościoła darmo, do spowiedzi podchodzisz darmo... postępujesz największych łask - przebaczenia, rozgrzeszenia, Komunii z Bogiem - darmo!

Niestety potem smucisz mnie jeszcze bardziej... bo opowiadasz, jak uwierzyłeś w poselstwa William'a Branham'a,
na domiar złego uwierzyłeś, ze został on zapowiedziany jako prorok w Księdze Malachiasza....
No to bardzo jest smutne... i fałszywie odczytane proroctwo. Bo proroctwo w Księdze Malachiasza dotyczy najpierw św Jana Chrzciciela, a potem Mesjasza - Jezusa Chrystusa
Malachiasz 3, 1 Oto Ja wyślę anioła mego, aby przygotował drogę przede Mną1, a potem nagle przybędzie do swej świątyni Pan, którego wy oczekujecie, i Anioł Przymierza1, którego pragniecie. Oto nadejdzie, mówi Pan Zastępów.
Co jest wyjaśnione w przypisach do tego wersu:
Ml 3, 1 - Wg Mt 11,10 oraz Łk 7,27 "aniołem" (wysłannikiem) jest św. Jan Chrzciciel; "Anioł Przymierza" - jest to Mesjasz, przychodzący na sąd Boży (por. Iz 4,4; Ez 34,20; Am 5,18).

Obawiam się, że uległeś kultowi osoby, jaką jest otoczony William Branham i że dałeś się zwieść.

Zrozummy się dobrze, nie wątpię, ze doświadczyłeś nawrócenia i uwolnienia od narkotyków, porno i innych uzależnień... Jeśli to nawrócenie jest trwałe to pochodzi od Boga.
Jednak obawiam się, ze w swoich poszukiwaniach swego miejsca w Kościele dałeś się zwieść... i pobłądziłeś...
mgr teologii,
„Bóg pragnie, aby wszyscy byli zbawieni i doszli do poznania prawdy” (1 Tm 2,4)
Skaza

Nieprzeczytany post

Magnolia ma rację, u nas sakramenty są zupełnie za darmo i zawsze tak było jest i będzie. Jak to mówią bez względu na to jak świat nisko upadnie, jakie okropności by się nie działy pośród nas ludzi czasami (a kapłani to też ludzie i są grzeszni) chodzimy do kościoła dla Pana Boga ! nie dla księży tylko dla powtarzam wyłącznie Pana Boga i sakramentów ! Trzy niedziele i już takie wnioski ekhm ... bez komentarza ... wciąż bracie potrzebujesz nawrócenia i to sporego. Pozdrawiam i będę się modlił w Twojej intencji.
Ostatnio zmieniony 26 cze 2023, 23:21 przez Skaza, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Magnolia
Posty: 6845
Rejestracja: 29 sty 2021, 11:31
Wyznanie: katolicyzm
Podziękował/a: 3196
Podziękowano: 3442
Płeć:

Nieprzeczytany post

Świadectwo Kamy (nadesłane na maila forumowego)

Moja historia sprzed nawrócenia wyglądała tak, że żyłam daleko od Boga, daleko od Kościoła do tego stopnia, że nie przyjęłam nawet sakramentu bierzmowania wspólnie z rówieśnikami. To nie tak, że w ogóle nie wierzyłam… To była słaba wiara, tak ot lekko się tląca, ale nie modliłam się, nie korzystałam z sakramentów I żyłam w grzechach, po prostu o Bogu nie myślałam, a już na pewno nie na poważnie.

Kiedyś byłam u znajomych na wieczorze filmowym. Ja fanka horrorów i tego dreszczyku emocji nie mogłam się doczekać oglądania filmu "Egzorcyzmy Emily Rose". Podczas oglądania czułam ogromny niepokój, coś było nie tak do tego stopnia, że poprosiłam o wyłączenie filmu w połowie i nie obejrzeliśmy go do końca.
Jakiś czas później byłam u przyjaciółki, która puściła mi na YouTube nagranie ze zdjęciami podobno z prawdziwych egzorcyzmów, tej filmowej Emily Rose. Też poprosiłam o wyłączenie, obejrzałyśmy komedię i poszłam do domu, nie pamiętając już poprzednich obrazów i dźwięków.
Pamiętam, że nigdy nie miałam problemów ze snem. Tak jak się kładłam wieczorem, tak budziłam się rano, więc byłam bardzo zdezorientowana, kiedy obudziłam się w środku nocy. Obudziłam się pewna, że pora wstawać, ale na zewnątrz było ciemno, a ja poczułam się dziwnie. Sięgnęłam więc ręką po telefon, który pokazywał równo godzinę 3:00. (kto oglądał ten wie, że w horrorze o którym mówiłam główna bohaterka była nękana o tej godzinie przez demony)
Zdezorientowana położyłam się z powrotem spać, tłumacząc sobie że psychika płata mi głupie figle, ale nie mogłam się wyzbyć wrażenia, że coś się dziwnego dzieje. W pewnym momencie zaczęłam słyszeć dziwny szum, tak jakby zbliżający się do mnie i otaczający mnie. Wpadłam w tak jakby paraliż senny (wtedy jeszcze nie wiedziałam co to jest). Czułam się w pełni świadoma, ale nie mogłam się ruszyć, nie mogłam krzyczeć a czułam, że coś złego się do mnie zbliża. W pewnym momencie miałam poczucie, bardzo realne, że unoszę się nad swoim łóżkiem, że coś mnie ciągnie w górę. Wyraźnie wszystko widziałam i czułam jakbym lewitowała. Byłam bardzo, bardzo wystraszona, czułam, że nie mogę się wydostać z tej sytuacji. 
Nie wiem dlaczego i skąd mi to przyszło do głowy, ale z całych sił, jakby wewnętrznych, zaczęłam się modlić modlitwą "Zdrowaś Mario". Pomogło, bo "opadłam" na łóżko I mogłam się już normalnie ruszać. Wstałam i z płaczem pobiegłam do łóżka mojej mamy.
Przez następne dni nie mogłam spać sama, spałam z mamą przez kilka miesięcy i co noc budziłam się równo o 3. Moja mama zasypiała przy radio Zet i zawsze słyszałam to samo "minęła właśnie 3 w radio Zet". Znowu słyszałam te same szumy i bardzo się bałam, ale modlitwa do Mamy Maryi za każdym razem pomagała. Im więcej czasu upływało, tym rzadziej się budziłam o 3, ale taka sytuacja miała miejsce kilka lat.
Oczywiście tłumaczyłam to sobie na różne sposoby, głównie tym, że to efekt się głupich horrorów, że mam za swoje, że coś się może stało z moją psychiką. Nie myślałam o tym jednak często, bo samo myślenie o tym wywoływało u mnie lęk i niepokój.
Żyłam więc dalej, a ta sytuacja niczego mnie, na tamten moment, nie nauczyła. Dalej w grzechach, dalej bez Boga.
Żyłam w związku z chłopakiem bez ślubu, w dodatku on był alkoholikiem. Nie układało nam się przez jego picie, ja zatracałam się coraz bardziej w poczuciu bezsensu.
Wynajmowaliśmy wspólnie mieszkanie i był taki dzień, kiedy czekałam sama w mieszkaniu na właściciela mieszkania, który miał naprawić nam szafki w kuchni, ale nie przyszedł o umówionej godzinie, nadchodził wieczór więc postanowiłam, że się zdrzemnę. Obudziło mnie szuranie i trzaskanie szafkami w kuchni. Wstałam szybko myśląc, że to ten właściciel. Byłam zła, że tak po prostu wszedł do mieszkania, kiedy spałam i byłam gotowa zrobić mu niezłą burę. Jak bardzo byłam zdziwiona, kiedy wpadłam do salonu połączonego z kuchnią i się okazało, że nikogo tam nie ma! Zrobiło mi się bardzo nieswojo… Nie wiedziałam, co się właściwie wydarzyło.. czy to mi się śniło? Czy o co chodzi.. i poczułam ten dobrze mi znany lęk i niepokój. Obróciłam głowę i zobaczyłam ustawioną na zegarze ściennym godzinę 3:00! Ten zegar generalnie na codzień nie działał, bo nie miał baterii... Wpadłam w panikę, ale uspokajałam się tłumacząc sobie, że ktoś robi sobie ze mnie żarty albo że wyolbrzymiam. Usiadłam przy stole, na którym był laptop, na którym pomyślałam, że obejrzę coś żeby odciąć swoje myśli od tej sytuacji. Otworzyłam go, a on zaczął wariować i okropnie piszczeć, nie mogłam wcisnąć nic na klawiaturze, a na pasku wyskakiwała tylko jedna cyfra 666666666...
Tego było za wiele, Wpadłam w panikę i zadzwoniłam do chłopaka, żeby mu wszystko opowiedzieć i zapytać czy to on ustawił tak wskazówki zegara, ale stanowczo zaprzeczał i widząc w jakim jestem stanie wrócił wcześniej z pracy do domu.

Kolejne sytuacje, które sobie przypominam, a związane jest jak teraz jestem przekonana z działaniem demonów, to wszechogarniające złe myśli. Różnego rodzaju, ale najbardziej zapamiętałam tą, która pojawiała się często gdy stałam na tarasie 4 piętra, "skocz, po co masz się męczyć”, "no jeden skok i po bólu”, "zrobisz innym przysługę”, słyszałam te myśli i brałam je za swoje. Dzisiaj wiem, że one nie były moje. Całe szczęście i Chwała Panu, że miałam siły, aby się im oprzeć, choć chwilami było naprawdę źle.

Powoli zaczynałam się wybudzać jak z letargu. Zmęczona, zrezygnowana, pełna poczucia bezsensu i niemocy w końcu padłam na kolana prosząc Pana Boga, aby mnie zabrał, bo ja nie chcę już żyć.
Wtedy wydarzyło się coś niesamowitego.. Bóg odpowiedział mi... Dał mi poczuć swoją wszechogarniającą miłość, tak jakby mocno mnie przytulił, a te wszystkie negatywne uczucia, które miałam jeszcze przed chwilą, zniknęły.
To był punkt zwrotny w moim życiu. Już wiedziałam, że Bóg JEST i że Jest bardzo Dobry.
Zaczęłam zmieniać swoje życie, czułam że jestem prowadzona jak za rękę do Kościoła, do sakramentów.
Zły jednak nie odpuszczał i dręczył mnie w tamtym okresie np. na wszelkie sposoby próbował mnie odwieść od spowiedzi, w Kościele czułam się bardzo źle.. było mi duszno, gorąco, słabo.. miałam, np. takie obrazy w głowie, że zaraz podejdzie do mnie ktoś z ławki za mną i wytarga mnie z niej za włosy... takie "obrazy" miałam kilka razy. Kiedyś przede mną siedział pewien mężczyzna, wyglądał jakby był chory, może psychicznie? Nie wiem, ale miał "dziki" wzrok, bo jego gałki oczne poruszały się w nienaturalny sposób. Z jakiś powodów co chwilę obracał się i się na mnie patrzył, ja oczywiście już miałam te wszystkie obrazy w głowie, ale tłumaczyłam sobie to psychiką. W połowie mszy wyszedł ze swojej ławki i przyszedł do mnie i się po prostu dosiadł... nic się złego nie wydarzyło, ale bardzo się przestraszyłam. Piszę o tym, żeby dać wyraz jak mocne były te myśli I zastraszanie.

Kiedy w końcu wyspowiadałam się i przyjęłam po latach Komunię świętą wiele z tego odeszło. Wróciło na chwilę, jak przygotowywałam się do bierzmowania. Miałam wtedy dwa bardzo realne demoniczne sny, które lubiły się przypominać. W jednym z nich byłam opętana, lewitowałam nad księdzem który się nade mną modlił i to, coś przez moje usta śmiało się z tego księdza. Przez ten sen długo bałam się egzorcystów. Dawało to o sobie znać np. podczas wspólnotowej modlitwy na dniach uwielbienia, którym przewodził ksiądz egzorcysta.
Tak naprawdę tego strachu pozbyłam się dopiero całkiem niedawno, kiedy uczestniczyłam w wyjazdowych rekolekcjach dla grup parafialnych caritas. Prowadził je ksiądz egzorcysta, a ja przez pierwsze dni czułam się bardzo nieswojo. Moja współlokatorka mówiła, że krzyczałam przez sen "nie pokonasz, nie pokonasz". Dopiero podczas jednego z luźnych grupowych spotkań opowiedziałam temu księdzu swoją historię, a on potwierdził, że to były prawdziwe nękania demonów. Od tamtej pory nie boję się tego tematu, a dzięki temu doświadczeniu potrafię w porę rozpoznać ich działanie.
Chcę zaznaczyć, że to bardzo streszczony opis tego procesu, który przechodziłam i w wielu aspektach nadal przechodzę dla swojego nawrócenia.

To był tak naprawdę proces, ale były w nim kluczowe momenty. Pierwsze to ta sytuacja kiedy wołałam z serca do Boga. Drugi to na pewno sakrament Pokuty i Pojednania. Potem codzienna osobista modlitwa i nauka, wzrastanie w łasce uświęcającej - udział w Eucharystii, Komunia Święta, wytrwałość w wierze, praca nad sobą. Wyrzekanie się zła - polecam wyrzeczenia się kłamstwa każdego rodzaju, bo to bardzo podcina złemu skrzydła. Także modlitwa o wstawiennictwo Mamy Maryi, Ona bardzo mi pomagała i do teraz pomaga. Też nie mogę zapominać o Aniołach, moim Aniele Stróżu i św. Michale Archaniele, do których zwracam się codziennie. No i kochani święci, którzy bardzo mi kibicują i pomagają na mojej drodze. To była duża walka duchowa. Pamiętam, że zły nie odpuszczał dając mi okropne myśli, obrazy, kuszenia i bywało tak, że przez długie godziny, czasem dni, jedyne co mogłam zrobić to cały czas powtarzać w odpowiedzi na te myśli: "NIE, NIE, NIE, NIE", pamiętam, że byłam wtedy wykończona psychicznie, emocjonalnie i duchowo, ale nie byłam już w tym sama. Wierzę, że było to na tamten moment konieczne dla mojego wzrostu.
Nie był mi ostatecznie potrzebny egzorcysta, bo sama miałam dużo zaparcia i determinacji, żeby dać Panu Bogu przestrzeń do działania w moim życiu.
Nękania złego więc ustały, bo po prostu już należę do Pana Boga i nie wolno złemu bez pozwolenia mnie dotykać.
Oczywiście jeszcze pewnie sporo przede mną, ale no już bogatsza o doświadczenia, wiedzę i mądrzejsza zachowuję czujność.

Wszystko, co opisałam to moje prawdziwe osobiste przeżycia, chociaż wiem że dla postronnych osób mogą brzmieć szaleńczo.

Dzisiaj żyję w łasce uświęcającej już od kilku lat. Jestem wdzięczna Panu Bogu, że mnie odnalazł, podniósł, zmienił moje życie i prowadzi mnie każdego dnia.
Kama
mgr teologii,
„Bóg pragnie, aby wszyscy byli zbawieni i doszli do poznania prawdy” (1 Tm 2,4)
Awatar użytkownika
Magnolia
Posty: 6845
Rejestracja: 29 sty 2021, 11:31
Wyznanie: katolicyzm
Podziękował/a: 3196
Podziękowano: 3442
Płeć:

Nieprzeczytany post

Piękne świadectwo działania Bożej łaski w sercu człowieka, dziękuję Danielu.
daniel pisze: 29 sie 2023, 19:31
1. Urodziłem się w 1979r. w katolickiej rodzinie. Mam nieco starszą siostrę, nieco młodszego brata i dwie siostry młodsze o ponad dekadę. Matka jest władcza, dość nieczuła i nico przesadnie pobożna, a ojciec uległy.
2. Byłem żywym, egoistycznym i złym chłopakiem. Taka czarna owca. Zawsze jednak zadawałem trudne pytania zarówno otoczeniu jak i sobie.
3. W szkole podstawowej zauważyłem, że mój dziecięcy egoizm utrudnia relacyjność, a świat nie jest taki jak mówiła o tym religia. Zacząłem więc wycofywać się w siebie.
4. W liceum stałem się jeszcze bardziej melancholijny. Nieśmiałość przełamywałem alkoholem, narkotykami imprezami. Zaczął się bunt przeciw wszystkiemu. Przeciw wierze, rodzicom, wszystkim wartością, ale jednocześnie próba poszukiwania czegoś co może stanowić jakiś fundament. Zainteresowałem się filozofią i psychologią. Niestety niewiele tam znalazłem. Melancholia się pogłębiała.
5. Studia to masakra. Wewnętrznie byłem poza tymi ludźmi. W międzyczasie założyłem kapelę rokową. Z czasem objawiła się depresja, leki, 2 próby samobójcze, mania, świat się walił.
6. 2002 poznałem Barbarę, moją przyszłą żoną, z którą jestem od 2003r. do dziś, czyli 20 lat.
7. Dalej bawiłem się w „artystę”, pijaka, zdrajcę i nie wiadomo kogo.
8. W 2006r., nie wiem jak, ale udało mi się skończyć studia inżynierskie i 2006r. dostałem pracę.
9. W 2007r., wiosną, w związku z pracą przeprowadziłem się 450km od domu rodzinnego, a latem przyjechała żona i znalazła pracę. Nadal jednak wszystko było pogmatwane.
10. W 2009r. kupiliśmy mieszkanie. Wciąż żyliśmy w kłamstwie. Ja piłem, ćpałem, okłamywałem, zdradzałem.
11. W 2012r. powiedziałem żonie o romansie i rozpocząłem 4 letnią psychoterapię.
12. W 2013r. wzięliśmy ślub cywilny.
13. W 2014r. w styczniu poznałem uduchowionego człowieka, wiosną poczęła się nasza córka, wczesnym latem poznałem kolejnego człowieka, który moim zdaniem był w bliskiej relacji z Bogiem. Myślę, że w tym roku moje poszukiwania zaczęły pomału odchylać się w kierunku chrześcijaństwa. Wtedy zaczęło coś się dziać.
14. 2015r. urodziła się córka. Pamiętam, jak zastanawiałem się nad chrztem. Gdy niosłem ją do chrztu jeszcze zastanawiałem się co ja robię. Nie wierzę, a chrzczę dziecko …
15. 2016r. zacząłem odwiedzać kościół, chodzić na msze. Znajomy poprosił mnie o świadkowanie na bierzmowaniu, ale nie dostałem rozgrzeszenia. Brat poprosił mnie o to bym został chrzestnym jego syna, ksiądz również się nie zgodził. Chyba w tym roku wybrałem z półki kolegi „Nagie Teraz” R. Rochra i zobaczyłem inne oblicze chrześcijaństwa.
16. 2017r. tragicznie zmarła osoba, która 3 lata temu zachwyciła mnie swym chrześcijaństwem.
17. 2017/18/19/20 to okres, w którym wiele czasu poświęciłem swej córce. To wspaniały czas, w którym doświadczyłem obdarowania. Na placach sporo czytałem. Głównie duchowość i Nowy Testament.
18. 2020 trafiłem na forum katolickie (nie to). Byłem dość niesforny, ale jakoś wyszło, że mnie nie wyrzucili. Zerwałem również definitywne z piciem alkoholu i zacząłem rozmawiać z żoną o ślubie sakramentalnym.
19. 2021 wiosną Bóg zabrał mi uzależnienie od masturbacji, a latem wzięliśmy ślub.
20. 2022 remont mieszkania. To było straszne. Zainteresowałem się mistyką, a w szczególności św. Janem od Krzyża.
21. 2023 zainteresowałem się św. Pawłe, Modlitwą Jezusową.

Wciąż leczę się na depresję, a w zasadzie dwubiegunówkę. Od ponad 20 lat jestem pod opieką psychiatry. Ostatni epizod miałem ponad 5 lat temu.
Wydaje mi się, że największy wpływ miał na mnie fakt, iż cały czas byłem kochany. Przez rodzinę, przez żonę, ludzi, których spotkałem no i, co uświadomiłem sobie stosunkowo niedawno, przez Boga. Nadal dostrzegam w sobie jeszcze dużo grzechu i zła, z którymi nie wiem czy jestem w stanie sobie poradzić.

Ważne było dla mnie doświadczenie Bożej Miłości, ze świadomości, iż nie istnieje grzech, którego popełnienie sprawia, że On przestaje nas kochać. I nie chodzi o to, że biorąc pod uwagę powyższe, mogę grzeszyć bez opamiętania. Dla mnie doświadczenie takiego Boga, odbiera jakikolwiek sens grzechu. Jakby w Jego Miłości grzech umiera, przestaje być atrakcyjny.

Ważne było dla mnie również odczarowanie mojego ojca, który z pantoflarza, za jakiego go miałem cale życie, przerodził się w prawdziwego męża i ojca pięciorga dzieci. Jego „pozorna” uległość zaczęła być dla mnie cnotą, a co za tym idzie siłą.

Ważna jest dla mnie wewnętrzna relacja z Bogiem poprzez regularną modlitwę. Wciąż szukam odpowiedniej dla mnie formy, bo te tradycyjne jakoś nie są mi bliskie. Co nie oznacza, że uważam je za gorsze. Codziennie czytam Ewangelię, odmawiam Ojcze Nasz, Modlitwę Jezusową, akty strzeliste, a ostatnio zacząłem praktykować medytację chrześcijańską. Oczywiście skoro św. Jan od Krzyża to i droga kontemplatywna jest mi bliska.

Co do lektur i duchownych, z tego co pamiętam, to z polskiego podwórka: kard. Ryś, ks. Pawlukiewicz, o. Szustak, ks. Grzywocz, o. Badeni, ks. Kaczkowski, o. Nawara, Gajdowie, a dalej: R. Rohr, Stinissen, J. o Krzyża, Teresa z Avili, Ojcowie Pustyni, T. Merton, E. Stein.


Także tak to mniej więcej jest. Czasem mam wrażenie, że musiałem zatoczyć jakieś koło. Z mlekiem matki wyssałem chrześcijaństwo. Nie potrafiłem jednak po prostu przyjąć tego na rozum, nie umiałem również uwierzyć. Wydaje mi się, że musiałem Go doświadczyć poprzez Miłość. Patrząc na swoje życie wszystko kim jestem, wszystko co mam dostałem darmo. Życie, fają, dużą rodzinę z której pochodzę, wykształcenie, kilku przyjaciół, prace, wspaniałą żonę, córkę, mieszkanie, radość, zdrowie ...
mgr teologii,
„Bóg pragnie, aby wszyscy byli zbawieni i doszli do poznania prawdy” (1 Tm 2,4)
Awatar użytkownika
Magnolia
Posty: 6845
Rejestracja: 29 sty 2021, 11:31
Wyznanie: katolicyzm
Podziękował/a: 3196
Podziękowano: 3442
Płeć:

Nieprzeczytany post

To nie jest świadectwo nikogo z forumowiczów, ale uznałam, ze warto je tu opublikować, bo pięknie pokazuje że Bóg pomoże w wyjściu z każdej życiowej ruiny, bo bardzo pragnie wolności dla człowieka.

„Nie oddawaj siebie na wolę swych żądz, abyś jak bawół nie był [nimi] miotany. Liście zmarnujesz, owoce zniszczysz i pozostawisz siebie jak uschłe drzewo. Zła żądza zgubi tego, kto jej nabył, i uczyni go uciechą dla wrogów”
(Syr 6, 1-4).

Mam na imię Daniel. Niedawno skończyłem 22 lata. Jestem trzeźwiejącym seksoholikiem, tzn. człowiekiem uzależnionym od pornografii, masturbacji, uwodzenia, fantazjowania, seksu i chorych związków. Powyższy cytat z Pisma św. w pełni opisuje moje życie.

Początek

Nie wiem, kiedy to się zaczęło: może w wieku 4 – 5 lat, wtedy, kiedy po raz pierwszy oglądałem gazetę pornograficzną? Wychowywałem się w katolickiej, praktykującej rodzinie, rodzice nauczyli mnie podstawowych prawd wiary oraz modlitw; dawali mi przykład wiernej miłości oraz dobrego życia, ale gdzieś coś zaszwankowało. Wiedziałem, że jest Bóg, który mnie stworzył, ale nie nawiązałem z Nim relacji. Modliłem się mechanicznie razem z rodzicami, a gdy dostałem swój pokój, przestałem to robić. Nie potrafiłem się modlić, nie mogłem. Jak próbowałem, to strasznie mi się nie chciało – i tak od wczesnego dzieciństwa do 18. roku życia nie modliłem się prawie wcale. Chodziłem do kościoła, bo tak było trzeba. Między mną a Bogiem wyrósł mur – mur zbudowany przeze mnie z pomocą ojca kłamstwa. Rosłem, a przy mnie byli nieodłączni kompani – coraz częstszy samogwałt, pornografia, fantazje o koleżankach, miłości i seksie… Nie podobał mi się świat, który widziałem wokół. Nie potrafiłem stworzyć relacji z rówieśnikami, żyłem raczej obok nich. Byłem dość rozgarniętym dzieciakiem i nauka nie sprawiała mi problemów; całe dnie potrafiłem nie robić nic poza czytaniem książek (i oczywiście oddawaniem się swoim ulubionym praktykom)

W czwartej klasie podstawówki przystąpiłem do ministrantów. Miało mi to pomóc przestać robić to, co napawało mnie wstydem i złością do samego siebie. Idąc do I Komunii Świętej, nie spowiadałem się z nieczystości, bo po prostu nie wiedziałem, jak to się nazywa, ale wiedziałem, że to jest złe i że ja jestem zły. Tak więc zostałem ministrantem i lektorem, który uwielbiał czytać fragmenty Pisma Świętego, ale nie wierzył w to, co czyta...

Zagubienie

Gdy poszedłem do gimnazjum, trafiłem na ludzi wrogo nastawionych do Kościoła. Ogromnie mnie fascynowało takie podejście. Zawsze mnie pociągało to, co jest zakazane, grzeszne, występne, podczas gdy dobro było dla mnie nudne. Zacząłem ubliżać Bogu, świętym, Maryi, przekręcać religijne pieśni, nabijać się z Kościoła, księży, zakonnic, jednocześnie na zewnątrz zachowując pozory porządnego katolika. Równolegle rozwijał się mój nałóg...

Od 13. roku życia zacząłem kupować pornografię w kioskach i wypożyczać kasety w wypożyczalni. By mieć na to pieniądze, okradałem swoich rodziców z ich ciężko zarobionych pieniędzy. Siedziałem nocami przed telewizorem, szukając programów erotycznych, chodziłem po śmietnikach i krzakach, by znaleźć to, czego pragnąłem… Obrazy w mojej głowie, treści, którymi się karmiłem, musiały być coraz ostrzejsze. Mur między mną a Bogiem rósł coraz bardziej. I rosła moja pycha – byłem inteligentny (choć oceny miałem coraz gorsze), oczytany. A otoczenie uważało mnie za małego geniusza. Bóg nie był mi potrzebny...

Kiedy rodzice kupili mi komputer i założyli Internet, oprócz penetrowania stron z pornografią zacząłem się „dokształcać” także w innym kierunku. Odwiedzałem strony satanistów, portale racjonalistów udowadniających, że Bóg umarł, a religia to choroba, itp. Dziś, gdy przypomnę sobie obraz tamtych dni – masturbacja kilka razy dziennie, pornografia, fascynacja satanizmem, okultyzmem, racjonalizmem, kłótnie z rodzicami, coraz gorsze oceny, wielogodzinne ciągi komputerowe, lenistwo, złość, niewiara, ciągły hałas muzyki, telewizji, filmów – to łzy stają mi w oczach. Jednak najgorsze miało dopiero nadejść...

Złudne nadzieje

Około 15. roku życia poczułem, że mam problem, który mi przeszkadza. Zrozumiałem, że to jest nałóg i że potrzebuję pomocy z zewnątrz. Pierwszym źródłem tej pomocy, jakie przyszło mi do głowy, był Kościół. Wprawdzie oddaliłem się od niego, ale dzięki temu, że moja siostra podsyłała mi Miłujcie się! i dawała mi przykład czystości, postanowiłem skorzystać z tej pomocy. Czytałem wiele świadectw ludzi, którzy mieli podobny problem i wyszli z niego dzięki łasce Boga, modlitwie oraz sakramentowi pokuty.

Poszedłem do liceum i postanowiłem, że teraz będę żył inaczej. Spowiadałem się po masturbacji, wierząc, że po którymś razie przestanę to robić. Na lekcjach religii i w rozmowach z rówieśnikami występowałem jako gorliwy obrońca Kościoła, życia poczętego i czystości. I znów to wszystko była obłuda, bo dalej oglądałem porno, podrywałem dziewczyny na prawo i lewo, wchodziłem na czaty i Gadu-Gadu, aby flirtować z koleżankami. Szczerze wierzyłem w naukę Kościoła dotyczącą szacunku dla życia poczętego, czystości, tego, jak powinno się żyć; chciałem, by wszyscy tak żyli, ale sam tak nie potrafiłem. Tak jakby mieszkało we mnie dwóch ludzi – pragnący dobra Dr Jekyll i bezradny wobec skłonności do zła Mr Hyde.

Na skutki tego rozdarcia nie trzeba było długo czekać: jedna z moich koleżanek nieszczęśliwie zauroczyła się mną i podcięła sobie żyły. Na szczęście przeżyła, ale po raz pierwszy w życiu zobaczyłem, że to nie jest zabawa. Nic się jednak nie zmieniłem… Niby chciałem być inny, ale nie potrafiłem, nie chciałem tak naprawdę. Chciałem raczej, żeby Bóg odebrał mi tylko negatywne konsekwencje moich grzechów, abym ja sam nie musiał się zmieniać. Z jednej strony chciałem uwolnienia, ale z drugiej nie chciałem oddać przyjemności i łatwej ucieczki od problemów, jaką dawał nałóg. Równocześnie jednak odczuwałem coraz więcej lęku – że nigdy nie będę w stanie stworzyć związku, że kogoś zgwałcę, że świat w mojej głowie zleje mi się ze światem realnym, że zwariuję i w końcu popełnię samobójstwo... Patrzyłem na swoich rówieśników i widziałem ludzi, którzy mają różne zainteresowania, którzy się rozwijają – a ja marzyłem tylko o seksie, dziewczynach, pieniądzach i prestiżu. Nie miałem pasji czy hobby, wszystkie moje działania były smutną koniecznością wynikającą z nałogu... Czasem czułem się tak, jakbym miał 80 lat i był całkiem wypalony, jakbym nie miał już duszy. Budziłem się rano i marzyłem o śmierci, bo wiedziałem, że ten dzień będzie taki jak ten wczoraj i jak ten jutro – że znów będę się oddawał nałogowi, że będę się czuł jak ostatni śmieć i że znów doświadczę tego samego bezsensu...

Dno

Powoli zbliżały się moje 18. urodziny. W związku z tym rodzice zapowiedzieli, że pójdziemy razem na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy, co było moim ogromnym marzeniem. Kolejna deska ratunku… Na pielgrzymce czułem się wspaniale. Uwielbiam chodzić, więc marsze po 30 km dziennie były dla mnie przyjemnością. Modliłem się, śpiewałem, wyciszony czułem obecność Boga i nie myślałem nawet o seksie; znów czułem wolność od nałogu. Ale niestety po pielgrzymce wszystko szybko wróciło do poprzedniego stanu...

Jakiś czas potem trafiłem dość przypadkowo na koncert chrześcijańskiego zespołu rockowego. Tam spotkałem Martę – dziewczynę, którą pamiętałem z pielgrzymki. Wymieniliśmy numery telefonów, a ona zaprosiła mnie do siebie. Zaczęliśmy ze sobą esemesować, rozmawiać przez telefon, w końcu się spotkaliśmy. Było wspaniale. Czułem, że Marta mi się bardzo podoba, że mógłbym z nią rozmawiać godzinami, że tyle nas łączy. Nie mogłem przestać o niej myśleć. Zaczęliśmy regularnie się spotykać i po raz pierwszy w życiu się zakochałem. Poczułem, że już nie muszę się masturbować, oglądać pornografii ani się uganiać za dziewczynami, bo mam „narzeczoną” – i rzeczywiście przez jakiś czas mój nałóg przygasł. Jednak Marta zauważyła, że ze mną jest coś nie tak. Zdecydowałem się wówczas powiedzieć jej część prawdy, a mianowicie, tak ogólnie, że jestem uzależniony od pornografii. Marta bardzo to przeżyła, ale powiedziała, że mnie z tego wyleczy. Na początku jeszcze jej mówiłem, kiedy upadam, ale po jakimś czasie, gdy już wróciłem do wszystkich swoich praktyk sprzed naszej znajomości, zacząłem ją z wyrachowaniem okłamywać.

Po 4 miesiącach spotykania się po raz pierwszy uprawialiśmy petting. To musiało się wydarzyć, bo już od dłuższego czasu sprawdzałem, na ile mogę sobie pozwolić. To było bardzo mocne przeżycie, przy którym zbladły wszystkie moje wcześniejsze doświadczenia. Ale był kac moralny, obustronne przyrzeczenia, że już nigdy, że wybieramy czystość, że koniec z grzechem… Było jednak odwrotnie: wpadłem w wir seksu – samogwałt przy pornografii, przy fantazjach o Marcie, petting, znów samogwałt i tak w kółko... Coraz więcej, coraz mocniej… Uważałem znajomość z Martą za Boży dar, bo przecież poznaliśmy się na pielgrzymce. Ale tak naprawdę nigdy nie zaprosiliśmy Boga do naszego związku. Było coraz gorzej – coraz mniej rozmów, coraz więcej seksu... Kłótnie o to, że podrywam jej koleżanki, że nie mówię nic o sobie, że jestem nieczuły i brutalny. Coraz częściej chciałem od niej uciec, ale nie potrafiłem bez niej żyć. Chciałem być dla Marty dobry, być dla niej wsparciem – a tylko ją krzywdziłem i wykorzystywałem... Ten związek pokazał mi, że nie potrafię stworzyć więzi z osobą (dziś wiem, że brak więzi z Bogiem przekłada się na jej brak z ludźmi), że mnie nie ma w tej relacji, że nie potrafię być z dziewczyną. W środku byłem martwy. Nawet podczas seksu nic specjalnego nie czułem.

W październiku 2006 r. poszedłem na studia do miasta oddalonego o 300 km od mojej rodzinnej miejscowości. Teraz wiem, że zabieram swoją chorobę wszędzie, gdzie jestem. Wtedy jeszcze żyłem iluzją, że tak nie jest. Poznałem nowych ludzi, wielkomiejskie życie, wolność od nadzoru rodziców. Siłą rzeczy moja relacja z Martą się rozluźniła, no i się rozstaliśmy. Marta nie chciała być traktowana jak dziewczyna na godziny, okłamywana i oszukiwana. Chciała szacunku, szczerości, miłości, rozmowy. Pragnęła czuć się ważna, a ja nie potrafiłem jej tego dać. Nie wierzyła już w moje obietnice. Tylko gadać potrafiłem... Chciałem umrzeć, bo nie wyobrażałem sobie bez niej życia. Byłem uzależniony od niej tak samo jak od seksu.

W grudniu znów zacząłem spotykać się z Martą, ale było coraz gorzej. Poza seksem już nie było prawie nic, ale i tu pojawiły się nowe problemy: zacząłem mieć problemy z potencją, ponieważ mój organizm był już wyczerpany szaleństwem ciągłego seksu. Poza tym za każdą chwilę haju płaciłem ogromnym cierpieniem psychicznym i bólem fizycznym. Powróciły kłótnie, pretensje, kłamstwa i oszustwa...

W lutym Marta zadzwoniła i powiedziała, że chyba jest w ciąży. W jednej chwili poczułem, jak wali mi się cały świat. Przez dobę, gdy czekałem, aż zrobi sobie test, w głowie kotłowały mi się różne myśli – że się zabiję, że chciałbym, żeby to dziecko umarło albo żeby Marta je usunęła... Mój strach pokazał, że jestem nieodpowiedzialnym dzieckiem i że myślę tylko o sobie, a nie o tym, co przeżywa moja dziewczyna. Wynik testu ciążowego okazał się negatywny, a Marta zobaczyła, jak bardzo jestem niedojrzały. Cała ta sytuacja przyspieszyła zakończenie naszej relacji. W Wielki Czwartek 2007 roku spotkaliśmy się ostatni raz. Znów chciałem umrzeć...

Dzięki rodzinie, która mnie wspierała, nie zrobiłem na szczęście nic głupiego, ale ze zdwojoną siłą rzuciłem się w wir pornografii i masturbacji. Jakby mało było mojego uwikłania seksualnego, to od pierwszego roku studiów upijałem się na imprezach i zdarzało mi się jeździć pod wpływem alkoholu. Piłem coraz więcej...

W wakacje miałem się uczyć do egzaminu poprawkowego. Moi rodzice wyjechali i przez 3 tygodnie pilnowałem domu. Jednak zamiast wziąć się do nauki, piłem, siedziałem przed komputerem po kilkanaście godzin na dobę, oglądając porno i flirtując na Gadu-Gadu, nie myłem się i chodziłem w jednym ubraniu. To było moje dno – poczułem, że dobrze byłoby ze sobą skończyć, bo po co żyć bez jakiejkolwiek nadziei na normalne życie czy na związek... To już nie było życie, ale wegetacja. We wrześniu zawaliłem rok i wylądowałem na warunku. Nie potrafiłem się już uczyć, zapamiętywać, skupić się... Nie miałem na to ani siły, ani czasu, bo dzień wypełniał mi nałóg. Nie miałem żadnych ambicji. Życie codzienne, nauka, obowiązki, mycie się, przygotowywanie jedzenia – wszystko to stało się udręką. Paradoksalnie przy tym wszystkim uważałem się za władcę świata, za boga, który stoi ponad dobrem i złem...

Na początku października przekroczyłem kolejną granicę, próbując nakłonić koleżankę do seksu podczas spaceru w ciemnej, parkowej alejce. Na szczęście dostałem kosza. Zostałem z poczuciem, że mało brakowało, abym ją zgwałcił... Kilka dni później chodziłem za kobietą, która wyszła z kina, chcąc zaproponować jej seks. Zacząłem myśleć o kilku swoich kolegach jako partnerach seksualnych... Jeździłem na giełdę elektroniczną, gdzie kupowałem porno za kilkadziesiąt złotych, choć brakowało mi na jedzenie...

W ciągu 2 lat moja degradacja postępowała w niesamowitym tempie. Teraz, mając 20 lat, miałem za sobą burzliwy związek pełen chorego seksu; doszedłem do stanu, w którym legalne porno już mi nie wystarczało, i szukałem już głównie nielegalnego; tkwiłem w kilku relacjach z dziewczynami, masturbowałem się po wiele razy dziennie, chodziłem za kobietami, planowałem wejść w homoseksualizm, korzystanie z agencji i męską prostytucję... Przewidywałem, że do 25. roku życia albo się zabiję, albo złapię jakąś paskudną chorobę, np. AIDS, albo wyląduję w więzieniu.

Światełko w tunelu

Bóg jednak nigdy mnie nie opuścił, nie pozwolił, żebym zniszczył do końca życie, które On mi dał. W listopadzie 2007 roku siedziałem – jak zwykle wieczorem – przed pornografią. W pewnym momencie przypomniałem sobie jednak, że ostatnio słyszałem o wspólnocie pomagającej seksoholikom, opartej na Programie 12 Kroków i 12 Tradycji Anonimowych Alkoholików. Wpisałem w wyszukiwarkę ich nazwę i znalazłem ich stronę. Okazało się, że nie mają spotkań w mojej miejscowości, ale istnieje możliwość spotkania się z jednym z jej członków. Paweł okazał się o ponad 20 lat starszy ode mnie, ale historia jego życia była podobna do mojej – ogromne zniewolenia seksualne, balansowanie na granicy śmierci, bankructwo finansowe, zniszczona rodzina... Ten człowiek jednak nie oddawał się nałogowi od 4,5 roku i jego życie się układało. To, co mówił, podobało mi się. Przyjąłem, że warunkiem zdrowienia jest uczestnictwo we wspólnocie zdrowiejących seksoholików, praca nad Programem 12 Kroków pod kierunkiem osoby zaawansowanej w zdrowieniu. Spodobało mi się nawet to, że będę musiał przebudować całe swoje życie i że będzie bolało. Ten człowiek mi zaimponował. Jedna rzecz jednak mnie rozsierdziła – warunkiem trzeźwego życia dla mnie jako dla kawalera miała być całkowita wstrzemięźliwość seksualna. Nie! Miałbym się na to zgodzić?! Momentami wydawało mi się, że trafiłem na jakiegoś walniętego fanatyka czystości seksualnej. „Przecież nie można żyć bez seksu, to powoduje choroby psychiczne!” – myślałem, wracając do mieszkania, ale niepokój pozostał. Miałem w głowie spokój tego człowieka, jego pogodę ducha, jego radość pomimo 4,5 roku całkowitej abstynencji od seksu, podczas gdy ja byłem zmęczony, znerwicowany, zdesperowany... To ja byłem bliski choroby psychicznej, a nie on. Przełamałem się, wiedząc, że nie dam rady już tak dłużej żyć, a zawsze przecież mogę się wycofać. Zadzwoniłem do Pawła i zaczęliśmy rozmawiać o założeniu wspólnoty w mojej miejscowości.

Udało się szybko znaleźć lokal. Tuż przed sylwestrem zorganizowaliśmy pierwsze spotkanie. Jednak ja dalej byłem w czynnym nałogu. W okresie świątecznym postanowiłem, że wyniosę komputer do pokoju bez Internetu, żeby mnie nie kusiło. Jednak kilka razy dziennie przenosiłem komputer do pokoju z Internetem, by po oddaniu się nałogowi z poczuciem winy znów go wynosić. Paranoja. Ból wielokrotnie przerastał przyjemność… 5 stycznia 2008 roku uległem nałogowi ostatni raz.

Nowa droga

Zacząłem regularnie uczęszczać na spotkania nowej wspólnoty i modlić się. To było niesamowite dla kogoś, kto całe życie modlił się bardzo rzadko. Każdego ranka prosiłem Boga o to, bym przeżył ten dzień w abstynencji, a wieczorem dziękowałem, że pozostałem trzeźwy. Każdego dnia stawał się cud. Robiłem wszystko, co sugerował mi Paweł i inni zdrowiejący seksoholicy, choć pycha też dawała o sobie znać. Modliłem się, pisałem pisemne prace związane z programem zdrowienia z seksoholizmu, chodziłem na spotkania. Często kontaktowałem się ze zdrowiejącymi seksoholikami. Bywało, że dzwoniłem do nich kilkanaście razy dziennie – wszystko po to, by nie wrócić do koszmaru. Czasem wydawało mi się jednak, że koszmar się dopiero zaczął: bolało mnie całe ciało, męczyły nocne majaki… Budziłem się na przykład w nocy zlany potem, sądząc, że w pokoju jest morderca… Toczył mnie bezsens, lęk, męczyły myśli seksualne i sny pornograficzne, wracały wspomnienia dziewczyn, na pornografię wystawioną w kioskach reagowałem paniką... Wszystko to składało się na wspólny dla wszelkich uzależnień syndrom odstawienia.

Ponadto pozostawały nierozwiązane problemy na studiach, niezakończone relacje z dziewczynami, konflikty w domu... Ale mimo tego wszystkiego żyłem lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Zacząłem czuć swoją godność; chodziłem czysty, regularnie jadłem, coraz częściej odczuwałem radość życia i szacunek do samego siebie. Nie krzywdziłem już siebie i innych. W trudnych chwilach zwracałem się do Boga i prosiłem o Jego opiekę. Po raz pierwszy w życiu współpracowałem z łaską, a nie biadoliłem o ratunek, w istocie nie chcąc się zmienić. W abstynencji zobaczyłem dopiero w pełni całą swoją nędzę: wszystkie moje relacje były przeżarte chorobą, nie potrafiłem rozmawiać z ludźmi (szczególnie z kobietami), patrzyłem na ludzi jak na przedmioty, problem stanowiło dla mnie załatwienie drobnych spraw, np. na poczcie, byłem niezrównoważony emocjonalnie, nie potrafiłem się uczyć…

Bóg dał mi łaskę, że nie pogrążyłem się w żalu i marazmie oraz że zacząłem układać swoje życie. Przede wszystkim dzięki Niemu – także dzięki wspólnocie zdrowiejących seksoholików – wszystkie dziedziny życia zaczęły mi się stopniowo układać. Zerwałem chore relacje z dziewczynami, polepszyły się również moje stosunki z rodzicami i rodzeństwem, kolegami oraz koleżankami. Zacząłem leczyć różne schorzenia, które przyplątały mi się w czynnym nałogu. Pamiętam dzień, kiedy ukończyłem zdawanie wszystkich zaległych i bieżących egzaminów – co za radość dla człowieka, który od wielu lat zawsze z czymś ważnym zalegał! Zacząłem wychodzić na prostą także finansowo, żyć według planu, pokonywać swój ogromny materializm.

Moje zdrowienie to cud – nie boję się użyć tego słowa, bo to wszystko nie ze mnie pochodzi. To Bóg dał mi łaskę widzenia w sobie i innych ludziach godności Jego dziecka, szanowania tej godności, widzenia tego, że mam prawo do lepszego życia i Jego miłości. To On w swej wspaniałej dobroci obdarzył mnie łaską zdrowienia. (Wyobraźcie sobie, że jakiś czas temu pierwszy raz w życiu tańczyłem na „trzeźwo” z dziewczyną! Rozumiecie: ja – seksoholik, tańczyłem z dziewczyną, nie pragnąc jej wykorzystać!). To Bóg sprawił, że mam przyjaciół, na których mogę liczyć w każdej życiowej sytuacji (w czynnym nałogu nie miałem przyjaciół). To Bóg z pomocą programu i wspólnoty pomógł mi przejść przez różne problemy: kryzysy w zdrowieniu, groźbę utraty mieszkania czy wyrzucenia ze studiów. To Bóg pozwala mi teraz pomagać w zdrowieniu innym seksoholikom. On uczynił ze mnie narzędzie swego pokoju, pokazał mi sens, nadzieję i radość życia.

Nie wszystko jest oczywiście idealnie. Ciężko mi było (i wciąż czasem jeszcze jest) żyć bez seksu, bez dziewczyn, bez haju – ale wiem, że poza tą drogą nie ma dla mnie innej. Pamiętam swoją pierwszą spowiedź, gdy nie musiałem spowiadać się z masturbacji, pornografii i seksu. To było wspaniałe i napełniło mnie radością. Równolegle z godzeniem się z Bogiem godziłem się z Kościołem. Powoli zacząłem odnajdować w Nim swoją tożsamość, choć nadal mam z wiarą sporo problemów. Trzymam się tego, że jestem chorym dzieckiem, które wierzy najlepiej, jak potrafi, i najlepiej, jak potrafi, żyje, a Bóg – najlepszy Ojciec – opiekuje się nim i kocha je takim, jakie jest. Pomagam sobie i innym, naprawiam powoli krzywdy wyrządzone przez siebie, oddaję Bogu swoje wady charakteru. Żyję lepiej niż kiedykolwiek. Bóg dokonał niemożliwego – z Jego pomocą wyszedłem z szaleństwa czynnego seksoholizmu. Wierzę, że nie ma takiej ruiny, której Bóg nie mógłby odbudować, ani takiego uschłego drzewa, które za Jego sprawą nie stałoby się na nowo zielone. On może wszystko, tylko trzeba współpracować z Jego łaską. Pisze to ten, któremu Pan uczynił wielkie rzeczy. Niech i Wam czyni!

Daniel, seksoholik

KONTAKT DO WSPÓLNOTY

ANONIMOWYCH SEKSOHOLIKÓW (SA)

e-mail:

[email protected]
mgr teologii,
„Bóg pragnie, aby wszyscy byli zbawieni i doszli do poznania prawdy” (1 Tm 2,4)
Awatar użytkownika
Magnolia
Posty: 6845
Rejestracja: 29 sty 2021, 11:31
Wyznanie: katolicyzm
Podziękował/a: 3196
Podziękowano: 3442
Płeć:

Nieprzeczytany post

W tym roku, będąc na rekolekcjach ewangelizacyjnych w lipcu usłyszałam skierowane do mnie słowa: "powinnaś skorzystać z modlitwy uwolnienia". Był to komentarz na moją opowieść o tym jakie trudne rzeczy doświadczałam w ostatnim roku.
Prawdę mówiąc poczułam ogromny smutek i opór, że niby ja? ja potrzebuję uwolnienia?! przecież służę Bogu, rozwijam się duchowo, jeżdżę na rekolekcje... nie mieściło mi się to w głowie.... tym bardziej, ze raz sama przeszłam modlitwę 5 kluczy i doświadczyłam już uwolnienia od wielu rzeczy jakieś 8 lat temu, byłam już Nowym Człowiekiem i wielu kwestiach pogrzebałam Starego Człowieka. Mało tego, w swojej posłudze często polecam Domy Miłosierdzia i tą modlitwę innym ludziom. Naprawdę nie sądziłam, że ja sama tez jej potrzebuję.

Kupiłam jednak książkę Neal'a Lozano i czytałam ją bardzo powoli... ciągle czując opór wewnętrzny.
Jednak, jeśli coś jest Wolą Bożą, to Bóg nie daje za wygraną i przypomina człowiekowi, daje kolejne znaki.
Ta było i u mnie, podczas spowiedzi, jakieś 2 tygodnie temu, usłyszałam znowu: "powinnaś skorzystać z modlitwy uwolnienia" - tym razem już nie było oporu, tylko pełna akceptacja. Szczególnie, że obie osoby poleciły mi ten sam Dom Miłosierdzia. Nie ma przypadków, podjęłam decyzję i napisałam maila do tego Domu Miłosierdzia. Odpowiedź z terminem dostałam bardzo szybko. Więc przyspieszyłam czytanie książki, jako przygotowanie do tej modlitwy.

W czasie oczekiwania na ten dzień byłam bardzo spokojna w duchu. Nie obawiałam się działania Boga, bo wiem że mnie kocha i niczym mnie nie skrzywdzi, wręcz przeciwnie, chce mojego Dobra.
Modliłam się prawie codziennie Godziną Miłosierdzia, prosiłam innych o modlitwę o owoce mojej modlitwy uwolnienia. Czułam wsparcie tej modlitwy innych osób.

Pojechałam na spotkanie nie bez przeszkód, których się nawet spodziewałam i przyjmowałam je w miarę spokojnie, bo tego dnia jakby wszystko się "waliło", a na koniec gdy już usiadłam na mszy św, na którą cudem zdążyłam (potężne korki na trasie), to kapłanowi zepsuł się mikrofon... już tylko się śmiałam w duchu....

Po mszy św. znalazłam dom parafialny, gdzie był mały pokoik, nazwany Domem Miłosierdzia. Posługiwały dwie kobiety. Była sofa, stół, dwa fotele, świeca, krzyż.
Była cisza, spokój i poczucie serdeczności, bezpieczeństwa.

Najpierw pomodliłyśmy się o Ducha św i oddałyśmy ta modlitwę właśnie Jemu.
Potem opowiedziałam po krótce swoją historię życia, szczególnie wszelkie krzywdy i zranienia. Kolejnym krokiem było świadome przebaczanie każdej osobie osobno, każdego krzywdy osobno i zawsze w Imię Jezusa Chrystusa.
Potem poprowadzona prze posługująca wyrzekałam się zła i złych duchów, np ducha odrzucenia, goryczy, zemsty, ducha nienawiści, ducha zazdrości, ducha nieprzebaczenia.
Wyrzekałam się także różnych kłamstw, w które np uwierzyłam w życiu np kłamstwa że wszyscy mnie opuścili, kłamstwa że nikt mnie nie rozumie.... bo przecież Bóg mnie nie opuścił i Bóg mnie rozumie.
Wyrzeczenie również jest w imię Jezusa Chrystusa.
„Dlatego też Bóg Go nad wszystko wywyższył i darował Mu imię ponad wszelkie imię, aby na imię Jezusa zgięło się każde kolano istot niebieskich i ziemskich i podziemnych” (Flp 2, 9-10).
Dlatego wszystko się dzieje w imię Jezusa, bowiem przed Nim uklękną wszyscy.
Potem następuje rozkaz w imię Jezusa aby wszystkie złe duchy, których się wyrzekłam odeszły ode mnie natychmiast.
A na koniec była modlitwa wstawiennicza i podziękowanie Bogu, który uwalnia i działa w moim życiu.
Prosiłam tez o błogosławieństwo na moje relacje.


Trzeba pamiętać, ze gdy dom jest wysprzątany to nie może pozostać pusty, bo:
24 Gdy duch nieczysty opuści człowieka, błąka się po miejscach bezwodnych, szukając spoczynku. A gdy go nie znajduje, mówi: "Wrócę do swego domu, skąd wyszedłem". 25 Przychodzi i zastaje go wymiecionym i przyozdobionym. 26 Wtedy idzie i bierze siedem innych duchów złośliwszych niż on sam; wchodzą i mieszkają tam. I stan późniejszy owego człowieka staje się gorszy niż poprzedni» Łk 11, 24-26

Dlatego trzeba koniecznie do serca zaprosić Boga i Bogiem wypełnić serce, miłością, Eucharystią, modlitwą.

Ta modlitwa jest okazja do wzrastania w wolności, oddajemy Bogu nasze życie i serce i pragniemy aby On działał swoją Mocą. Po tej modlitwie miałam taką myśl, że mój duch i moja psychika stanowią teraz jedno, bo Bóg może działać we mnie całej, że ja współpracuję cała, całkowicie teraz z łaską. Myśl, ze już naprawdę nic nie stoi na przeszkodzie bym powiedziała: cała należę do Ciebie! Naprawdę cała jestem Twoja.

To, co czułam na końcu modlitwy to, że jestem córką Króla, córką Ojca Niebieskiego, że jestem silna, bo mam takiego Ojca.

Zapewne owoce przyjdą z czasem, bo ja mam pewność że zostałam wysłuchana, że Bóg działał i będzie działał we właściwym czasie.
Ale już dziś, czyli następnego ranka czuję się lżejsza, dużo lżejsza, czuję pokój w sercu i ból który mnie "trzymał" przez ostatnie półtora roku przestał mnie przygniatać.

Chwała Panu! Bóg jest Wielki i Miłosierny, Uzdrowiciel!
mgr teologii,
„Bóg pragnie, aby wszyscy byli zbawieni i doszli do poznania prawdy” (1 Tm 2,4)
Awatar użytkownika
Magnolia
Posty: 6845
Rejestracja: 29 sty 2021, 11:31
Wyznanie: katolicyzm
Podziękował/a: 3196
Podziękowano: 3442
Płeć:

Nieprzeczytany post

Przenoszę z innego wątku, aby się nie zgubiło to świadectwo Daniela
daniel pisze: 10 lut 2024, 15:06
Tomi pisze: 09 lut 2024, 22:29 Możesz opowiedzieć coś więcej o swoim stanie zdrowia i postępach w leczeniu?
Nie wiem czy jest się czym chwalić. Mógłbym powiedzieć, że w jakiś sposób „choruję” od zawsze. Zawsze czułem, że nie do końca pasuję do tej rzeczywistości … w sensie chyba do ludzi. Byłem egoistycznym nieco nadpobudliwym, estrawertywnym dzieciakiem. Myślałem, że wszystko jest moje. Przedszkole, podstawówka to zweryfikowało. Dostrzegłem, że taka postawa szkodzi, a zatem zacząłem „udawać” wypierając jakąś część siebie. Oczywiście widzę to dziś, wtedy działo się to nieświadomie.

Pod koniec podstawówki zaczął się alkohol, ostra muzyka, papierosy, marihuana. Kumulacja była w liceum kiedy to zacząłem stawać się totalnym introwertykiem, zafascynowanym poniekąd śmiercią, samobójstwem, dekadentyzmem. W podstawówce odwróciłem się również od Kościoła i Boga, a w liceum wręcz z Nimi wojowałem. Pochodzę z, moim zdaniem, nieco przesadnie katolickiej rodziny, z silną matką i słabym ojcem. Znienawidziłem wszystko. Siebie, ludzi, rodziców, Boga, życie. Jedynym planem stało się samobójstwo. Poszedłem jednak na studia do Opola. Tam w ogóle nie umiałem się odnaleźć, a smutki leczyłem alkoholem, narkotykami i kobietami. Nie szanowałem niczego i byłem totalnie autodestrukcyjny.

Na 2 roku przybiło mnie do podłogi. Zdiagnozowano depresję. Wziąłem dziekankę. Gdy zrobiło się lepiej spróbowałem umrzeć, na szczęście Bóg czuwał. Kolejne studia rozpocząłem we Wrocławiu. Nic się nie zmieniło. Bawiłem się jak dotychczas tyle, że robiłem to wszystko na lekach. Przez jakiś czas moje życie było warkoczem depresji, remisji i manii. To wszystko było b. niebezpieczne i nie raz wręcz mogłem umrzeć. W między czasie wylądowałem w szpitalu. Zmieniono diagnozą na dwubiegunówkę. Moje życie wciąż przeniknięte było poszukiwaniem sensu, celu, prawdy, miłości. Konfrontacji z Bogiem, dziś widzę to trochę tak jakbym chciał zranić Go tak bardzo, by mnie dostrzegł.

W 2003 poznałem swoją przyszłą żonę (I ozdrowieńczy dar Boży), która pomagała mi w trudnych chwilach, a ja … ja nawet nie mówiłem dziękują, a jedynie ją krzywdziłem. Ona jednak zawsze była. Do tego wszystkiego miałem kapelę rokową więc jeździliśmy po Polsce i bawili się jak dzieciaki. W 2005 udało mi się skończyć studia. Tytuł inżyniera uzyskiwałem w sumie 8 lat. Po studiach w 2006r. przez przypadek (II ozdrowieńczy dar Boży) dostałem pracę. W 2007r. gdy Basia skończyła studia, a ja dostałem propozycje wyjechać 450 km od miejsca zamieszkania, by tam pracować, zdecydowaliśmy się wyjechać (III ozdrowieńczy dar). Nadal jednak miotała mną choroba, a ja czyniłem zło. Oskarżałem Boga, religię, wiarę, Kościół. Znalazłem dobrego fachowca. Jest psychiatrą, psychologiem, psychoterapeutą oraz seksuologiem (IV dar). Nadal byłem 30 paroletnim chłopcem. Zdradziłem żonę i powiedziałem o tym. Żona dała mi szansę. Ja postanowiłem iść na terapię (V dar) która trwała w sumie 4 lat. W trakcie terapii w 2013r. wzięliśmy ślub cywilny. W 2014r. okazało się, że będziemy mieć dziecko choć biorąc pod uwagę nasze problemy z tym związane ponoć było to niemożliwe. Byliśmy umówieni już do poradni (VI dar).

W tym czasie poznałem również 2 ważne osoby. Marcin był mężczyzną w moim wieku, który wierzył w jakiś inny, piękny sposób. Taki nienapastliwy, zachęcający. Dużo rozmawialiśmy. Przynosił mi Mertona, Rohra, Tomasza z Kempis, Ojców Pustyni, Eckharta i wiele innych ciakawych lektur. Drugim był Mirek w wieku mojego ojca. Artysta malarz, muzyk, reżyser. Człowiek wykształcony (łódzka filmówka, psychologia, szkoła malarstwa w Nowym Jorku), światowy (Stany, Francja, Anglia). Nie potrafiłem zrozumieć jak tak światły człowiek może wierzyć w Boga. Spędzałem z nim również wiele czasu. Niestety odszedł po 3 latach naszej znajomości. Te znajomości to również istota mojego zdrowienia/nawrócenia (VII dar).

Gdy chrzciliśmy dziecko poddałem się. Pamiętam moją rozmowę z Bogiem. Ojcze ja nie znam tych odpowiedzi. Zaufam Ci, bo czuję się totalnie bezradny w swym ojcostwie (VIII dar). To było ważne. Ten akt rozpoczął pewien proces wypuszczania z rąk swego życia z wiarą, nadzieją i zaufaniem, że On wie bardziej. Oczywiście to trwało. To było wiosną 2015r. Nadal jednak było różnie. Piłem i zachowywałem się niewłaściwie. Była mania i depresja. Pamiętam, gdy w manii przyjechał do nas mój ojciec. Jego spokój i to, że umiał pomieścić w sobie to co robię, to kim jest jego syn to przewartościowało mi go całkowicie. Zawsze myślałem, że jest pantoflarzem, który niczego mnie w życiu nie nauczył. Wtedy zrozumiałem, że mój ojciec nauczył mnie bycia mężem, ojcem i kochającym mężczyzną (IX). To była kolejna ważna rzecz.

W 2020r. Po pijaku zalogowałem się na pewne forum chrześcijańskim. Dzięki tym ludziom zbliżyłem się do wiary i Kościoła. To Oni obudzili we mnie pragnienie powrotu do życia sakramentalnego (X).
W 2020r. w kwietniu z pomocą Bożą i żony udało mi się przestać pić alkohol (XI).
W 2021r. w lutym Bóg zabrał mi grzech masturbacji (XII).
W sierpniu 2021r. przystąpiliśmy z żoną do Sakramentu Ślubu i rozpoczęliśmy życie z Kościołem (XIII).

Tak to wygląda. Czy jestem zdrowy? – nie wciąż choruję, jednak z Bogiem, z uważnością i wsparciem bliskich remisja trwa już 5 lat, a ja wierzę, że wciąż zdrowieje.
Oczywiście bywa lepiej i gorzej, gdy jest jednak z Bogiem jest tak jak być powinno.
mgr teologii,
„Bóg pragnie, aby wszyscy byli zbawieni i doszli do poznania prawdy” (1 Tm 2,4)
ODPOWIEDZ